Niezauważenie minęła noc i poranek dnia następnego… To znaczy dla niektórych niezauważenie. Jako że Monika cierpi na tę przykrą dolegliwość, która do tej pory nie pozwoliła jej zamieszkać na jachcie z basenem w Monte Carlo, to bezsennie czuwała na kojce, przysłuchując się nolens-volens jak to na korytarzu razem z Bogdanem świat naprawiamy. Dobrze, że chociaż Marta snem sprawiedliwego odpowiednią atmosferę w kajucie rozściełała…
Tak się jakoś złożyło, że jak otworzyliśmy oczy, to już ze dwie godziny po śniadaniu było. Jednak nie zrażeni, z książkami, gazetami i komputerami pod pachą poszliśmy do stołówki i zaanektowaliśmy stolik przy oknie, z dostępem do gniazdka elektrycznego. I w zasadzie nie opuszczaliśmy tego miejsca przez następną dobę, jeśli nie liczyć kilkugodzinnego wypadu na kojkę…
Kilka minut po trzynastej wreszcie ruszyliśmy na południe. Czas upływał nam na obserwowaniu nieodległych wybrzeży wyspy Chiloè, czytaniu, jedzeniu, spacerach po pokładzie zewnętrznym, spisywaniu tego dzienniczka oraz oczywiście obserwowaniu innych pasażerów i ich dyskretnym obgadywaniu. Dość szybko okazało się, że oprócz nas obcokrajowców były jeszcze dwie sztuki – młode Niemki podróżujące po Chile komunikacją lokalną. Płynęła również z nami wycieczka licealistów, którzy pojawiali się wyłącznie w porach posiłków (poza nimi siedzieli w kajutach i zapewne uczyli się do klasówki…), ze trzy zwykłe rodziny oraz kierowcy ciężarówek (na oko dziewięćdziesiąt procent pasażerów).
I to właśnie ci panowie, noszący się z jednolitym, szoferackim sznytem, zaanektowali większość niemalże skórzanych kanap rozstawionych przed wielkim, płaskim telewizorem wiszącym na ścianie. Hitem tego popołudnia była transmisja meczu futbolowego pomiędzy drużynami niebieskich i białych. Wrzaski, podskoki, gwizdy i wygrażanie temu kaloszowi w czarnym – wszystko zgodnie z plemiennymi rytuałami obowiązującymi, jak widać, pod każdą szerokością geograficzną. Jedyną wyraźnie widoczną różnicą było to, że wszystko działo się na trzeźwo…
Naszą pupilką stała się pewna młoda mama, obdarzona wielowymiarową wybujałością o imieniu (najpewniej…) Flores. Jej kolejne kreacje, składające się z eklektycznie dobieranych elementów głownie sportowych, ale i połyskliwych, zdradzających całkowity brak zahamowań nosicielki. Na krok nie odstępował jej sześcioletni na oko aniołek, o lamich oczach i odziany najpierw w czerwony płaszczyk z wykładanym sobolowym kołnierzem, a następnie w ciągle zmieniane kolorowe sukienusie. Zwieńczeniem postaci były śmiało sterczące ku górze kucyki i smoczek w otworze ssącym.
Za oknem, spowity mgłami, chmurami i przelotnymi opadami, leniwie przesuwał się krajobraz. Przez cały czas rejsu występował po obu burtach, raz bliżej, raz dalej, ale zawsze tajemniczo – skaliście, krzaczasto, wioskowo… I tak aż do zmierzchu. Dobranoc…