Geoblog.pl    Konyack    Podróże    CHILE: od Santiago do Patagonii.    Przez Valdivię do Puerto Montt, czyli niebawem płyniemy stąd.
Zwiń mapę
2014
22
lis

Przez Valdivię do Puerto Montt, czyli niebawem płyniemy stąd.

 
Chile
Chile, Puerto Montt
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14276 km
 
Jako się rzekło najważniejszym zadaniem na dziś jest złapać prom. Elektroniczny nawigator stwierdził, że mamy do przejechania zaledwie trzysta pięćdziesiąt kilometrów, więc postanowiliśmy nadłożyć nieco (jakoś trzeba wyrobić ten budżet paliwowy, który sobie wyznaczyliśmy…) i zajechać do miasta Valdivia.
Poza dość burzliwą historią (najpierw Mapuche wygnali Hiszpanów, potem Holendrów, żeby wreszcie pokojowo zaistnieć z Niemcami) i ciekawym położeniem (oczywiście, że jak to w Chile, nad morzem, ale za to przy ujściu rzeki) słynie z targu rybnego.
Zaproponowałem grupie ten właśnie targ nie ze względu na jakiś szczególny rozmiar czy wyjątkowe bogactwo stworów morskich na straganach, ale dla osobliwości jak najbardziej ssaczej. Otóż stałymi rezydentami nabrzeża w centrum miasta na którym rybacy spieniężają swój urobek są… lwy morskie. Jeszcze kilka lat temu leżały wprost między straganami, ale ze względu na przypadki ukąszeń włodarze miasta postanowili ustawić im wyspę ze stalowych pontonów kilka metrów od brzegu, a wejście od strony wody odgrodzić solidną siatką. Plan powiódł się, ale tylko częściowo – samice (lwice?), a i owszem, korzystają z kąpieli słonecznych na tej pływającej sztucznej plaży, ale już panowie znaleźli jakiś sposób na sforsowanie siatki i leżą rozwaleni bezpośrednio przy stanowiskach filetowania. W mojej prywatnej klasyfikacji zajmują pierwsze miejsce na liście najbardziej leniwych zwierzaków świata. W celu zdobycia pożywienia nie muszą robić kompletnie nic – leżąc na boku wystarczy otworzyć otwór gębowy, a smaczny kąsek sam wpada. Dosłownie! Największy życiowy wysiłek to defekacja…
Po przejechaniu kolejnych kilometrów autostrady i pokonaniu kolejnych branek po 2100 pesos udało nam się odnaleźć biuro naszego armatora, czyli Navimag. Pewna niepewność towarzyszyła nam od kilku tygodni, albowiem przy kupowaniu biletów dla ludziów nie udało się zakupić biletu dla samochodu. Jedyne co mieliśmy to imię pani która w rozmowie telefonicznej powiedziała, że robi nam ten booking i w ogóle „no problem”. Istotnie, bez problemu udało nam się zamienić vouchery na bilety i opłacić przewóz wózka. I wtedy pani Cecylia wyciągnęła królika z kapelusza: -Ze względu bardzo ważne szkolenie personelu pokładowego prom nie wypłynie o północy, a około godziny trzynastej dnia następnego.
Wow, no super! Czyli zamiast przybić ok. dwudziestej drugiej i pójść do opłaconego hotelu wylądujemy w Chacabuco przed południem kolejnego dnia. No i pomijając stracone pieniądze pod znakiem zapytania staje program całego dnia, mający zakończyć się noclegiem w Chile Chico. Normalna maniana…
Na szczęście dzisiejszy nocleg armator zapewnił na pokładzie, pod tym wszakże warunkiem, że zdążymy zaokrętować się do 23. Było przed 17., więc pozostało sporo czasu do zabicia w miejscowości, która poza dużym portem i nieczynnym dworcem kolejowym niewiele miała do zaoferowania. Co gorsza, nasz prom stacjonował przy nabrzeżu odległym od miasta o 13 km, więc nawet upić się porządnie nie dało (Chilijczycy są bardzo restrykcyjni w sprawie prowadzenia po spożyciu…). Nie pozostało nam nic innego, jak udać się na deptak fantazyjnie przyozdobiony obiektami handlowymi jakie znamy z Ustki lub Zakopanego. Z tą jedynie różnicą, że tutaj Chińczycy nie dostarczali ciupag, tylko poncha… Było więc rytualne zapraszanie, odmawianie, przymierzanie, targowanie i znudzone niby-oglądanie.
Przelotny deszczyk przyspieszył nasze decyzje gastronomiczne. Lekko zmokniętym truchtem wkroczyliśmy do hali kończącej przydrożną wystawkę rękodzieła. Kondygnację naziemną podzielili między siebie sprzedawcy darów morza, darów kórników i darów grządek. Za to drewniane schody zaprowadziły nas na poziom z dużymi oknami w ścianach wychodzących na zatokę. Z naszym wejściem podniósł się harmider jakby szwadron ułanów wjechał pod damski prysznic w zakładzie darcia pierza imienia Batalionu Platerówek. Do każdego okna przyklejony był boks, w boksie cztery ławostoły i jakieś zydle, oraz kuchenka niewiele większa niż winda w bloku z wielkiej płyty. Za ten nieznośny gdak i kwik odpowiedzialne były Panie Prezesowe tych jaskiń kulinarnej rozpusty, które nieomylnie dostrzegły w nas dewizowe ofiary. Pokonanie pierwszych dwunastu metrów tego food-pasażu kosztowało nas stratę trzech guzików, dwóch bębenków usznych i resztek cierpliwości dla szczerbatych kobiet małżem perfumowanych. Jednakże opad atmosferyczny nie ustawał, a głód tym bardziej, więc po krótkim losowaniu-głosowaniu wybraliśmy garkuchnie niejakiej Nancy. Miała najbardziej ondulowane włosy, najdłuższą lewą górną trójkę jaką w życiu widziałem i najbardziej pachniała białym winem z północnych stoków – chyba każdy na naszym miejscu zrobił by tak samo…
Karta dań napisana płynnym hiszpańskim, jedno zdjęcie jakiejś muszelkowej potrawy i bądź tu pan chitrus. Upociliśmy się przy tym zamawianiu, zakwasów nabawiliśmy w rękach i płetwach, ale w końcu uradziliśmy. Najpierw wjechały Welcom-drinki z żółtek, soku z limonki jakiegoś lokalnego tyrpacza (może nieudany rum?). W ślad za nimi podano nam sążnisty bulion rybny z olbrzymim małżem, i to również w gratisie, bo szefowa w międzyczasie pociągnęła kolejną szklaneczkę szczodrości… W końcu przyszedł czas na dania główne. W zasadzie to tylko państwo Klimontowie wiedzieli co jedzą (zjawiskowo dobry grillowany łosoś antarktyczny), bo Marta i ja dostaliśmy michy różnych skorupek, w kilku kształtach, kolorach i rozmiarach, ze sprytnie poukrywanymi w środku kęskami naptunich ulubieńców. Było zabawnie i pysznie.
Jednak najbardziej rozczuliła nas sprawa wina. Zamówiliśmy z podanej karty standardową butelkę poznanego już uprzednio Tres Medales. No i żeby sprostać naszym wymaganiom szefowa wyskoczyła gdzieś na chwilkę, by powrócić z dwulitrową butlą trunku, a następnie na naszych oczach odlała stosowną ilość do pustej butelki po Trzech Medalach i z uśmiechem postawiła na stole. Chears!
Był jeszcze miły, poobiedni spacer po bardziej reprezentacyjnej części miasta z jakąś namiastką kawy i już nadszedł czas, żeby zacząć się spieszyć na prom, który nie odpłynie… Dwie godziny do zamknięcia boardingu na przejechanie trzynastu kilometrów wydawały się bezpiecznym zapasem. Niestety dość szybko okazało się, że na jedynej nadbrzeżnej drodze wywróciła się ciężarówka z jakimiś betonowymi blokami i trzeba było zawracać. Niestety również dość szybko okazało się, że nasz GPS nie przewiduje żadnej alternatywy i zaczęliśmy kluczyć. Zajęła nam ta zabawa dobrze ponad godzinę, ale wreszcie dotarliśmy na odpowiedni pier. I wtedy dowiedzieliśmy się od miłych panów z wąsami i w kaskach, że wpuszczanie na pokład rozpoczną dopiero za… dwie i pół godziny. A bodajby ich…!
No więc przesiedzieliśmy te dwie i pół godziny w samochodzie zaparkowanym między jakimiś tirami na błotnistym placu licząc krople deszczu spływające po szybach oraz próbując opanować napady głupawki, która nieodzownie w takich momentach się pojawia. Dobranoc… (na szczęście już z kajuty).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2014-12-01 16:12
Dzień,który miał być lekki i przyjemny okazał się chwilami trudny bo i walka z czasem aby dostać się na prom i deszcz...
Obserwacja lwów morskich bezcenna!
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015