Kolejne chilijskie śniadanie, czyli bardzo białe pieczywo, prasowana szynka i żółty ser. Za oknem szarość powoli zaczęła ustępować miejsca błękitowi z białymi naleciałościami. Fjord zrobił się tak wąski, że na brzegach bez trudu rozpoznawaliśmy postaci ludzkie. Nasz prom co kilka chwil wykonywał skręty jak na torze kartingowym (choć może nieco dostojniej…), omijając niezliczone wysepki, ustawione niczym szykany na naszym torze wodnym.
Telewizor nadawał niestrudzenie jakieś wrzaskliwe programy rozrywkowe na poziomie najgorszych dokonań Polsatu, ale nie zrażało to zbytnio pogromców ciężarowych kierownic – siedzieli i chłonęli.
Około trzynastej zza kolejnej wysepki wyłonił się nasz port przeznaczenia – Chacabuco. Z nieznanych nam przyczyn przed przycumowaniem kapitan zdecydował się wykonać dwa pełne obroty wokół własnej osi. I co ciekawsze wykonał te obroty całym statkiem… W końcu, z szesnastogodzinnym opóźnieniem zjechaliśmy na stały ląd.
Misterny plan zakładał, że dopłyniemy dzień wcześniej około dwudziestej drugiej, dojedziemy kilka kilometrów do hoteliku i następnego dnia, czyli dzisiaj, wypoczęci i pełni energii ruszymy na południe (czyli dokładnie tam, dokąd od tygodnia co rano ruszamy…) najpóźniej o godzinie dziesiątej.
Tymczasem dochodziła piętnasta, a my nie mogliśmy wyjechać z portu. Okazało się, że nie mamy przepustki. To skąd wziąć tę przepustkę? Ale tam jest zamknięte. Ale jak długo czekać? Dobrze, nie będę się denerwował. Ale dlaczego nie mogę wyjechać, skoro mam auto, dokumenty do niego i nie przekraczałem żadnej granicy?! Dobrze, nie będę się denerwował, bo nie chcę trafić na koniec kolejki…
Po dwudziestu kilku minutach przyszedł pan z wąsem, zapytał o numer rejestracyjny, wpisał go na obszarpany karteluszek wielkości paczki papierosów, grzmotnął stalową pieczęcią i wręczył mi z wyrazem znudzenia na wszystkowiedzącej twarzy. W kolejnym okienku, dwa metry dalej, pokazałem karteluszek i szlaban do przygody poszedł w górę.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, w Puerto Aisen, skręciliśmy na Coihaique. Droga wiodła malowniczym wąwozem rzeki wznosząc się, to znowu opadając, odsłaniając za każdym zakrętem kolejną sielską perełkę, rodem z romantycznych płócien.
Po zjechaniu z punktu widokowego w Las Manos de Cerro Castillo okazało się, że mapa nie kłamie – asfalt się skończył! Wjechaliśmy na sławną Carratere Austral.
Szutrowa droga okazała się dość hałaśliwa, ale niezbyt wyboista. I gdyby nie jej zawiłość i zakrętność można by jechać całkiem szybko. Ale przecież nam wcale się nie śpieszyło (wszak na wczasach jesteśmy…) i z ogromną przyjemnością przystawaliśmy co kilka chwil by zatrzymać w kadrze te góry, doliny, rzeczki i rośliny.
Dojechaliśmy do jeziora Generale Carrera (największego w Chile) i dalej posuwaliśmy się wzdłuż brzegów, objeżdżając je od strony zachodniej.
Z nadzieją w oczach wjechaliśmy do Puerto Rio Tranquilo, miejsca z którego odpływają łódeczki do Cuevas de Marmol, bajecznych marmurowych grot na wysepce nieopodal brzegu. Przy drodze stało kilka biur kontenerowych, z wywieszonymi fotografiami tych cudów przyrody, wraz z cennikami. Niestety wszystkie były zamknięte . Śniady młodzieniec na stacji benzynowej po drugiej stronie drogi potwierdził nasze najgorsze obawy – dzisiaj już nikt nie pływa do Catedral de Mármol. A my z kolei nie możemy czekać do jutra bo nam się grafik tak posypie, że na samolot w Punta Arenas nie zdążymy. Skucha…
Nasza szutróweczka wiła się przy samym brzegu jeziora, w którym właśnie odbijało się zachodzące słoneczko. Zrezygnuję z opisu, bo znowu zrobi się ckliwie i zbyt słodko…
W Cruce el Maiten, na najbardziej na południe wysuniętym cyplu jeziora skręciliśmy w lewo, czyli na wschód, czyli w kierunku Chile Chico. Droga wznosiła się co raz wyżej, ale ani myślała oddalać się od jeziora. Wiło się toto jak roller coaster, z tą wszakże różnicą, że o żadnych równych torach nie było tu mowy – co raz więcej kamoli i wyrw wszelakich, niemalże nieustająca tarka…
Nagrodą ze tę trzepaczkę były epickie wręcz widoki, podrasowane światłami gasnącego dnia, w doskonałej oprawie akustycznej – „The Telegraph Road” Dire Straits, plus zawodzenia wzmagającego się wiatru… To wtedy po raz pierwszy zauważyliśmy, że wzbijany kurz zaczyna nas wyprzedzać. I to przy prędkości sześćdziesiąt km/h…
Do Chile Chico dotarliśmy około 23. Po krótkim poszukiwaniu odnaleźliśmy nasz Hosteria de la Patagonia. W ramach niespodzianki dla towarzyszy podróży zarezerwowałem „apartamento specjale” w postaci odpowiednio zaadaptowanego starego kutra rybackiego ustawionego w ogrodzie.
Jako że dnia następnego mieliśmy przekraczać granicę argentyńską, przez którą jak wiadomo, nie wolno przewozić produktów żywnościowych, zapakowaliśmy do jednego gara małą torebkę paelli, resztkę spagetti, pastę pomidorową do bruschetty i kilka innych ingrediencji, które zazwyczaj wspólnie nie występują. Podlewane lokalnym czerwonym nasze danie „nawinie” smakowało wybornie. Dobranoc…