Wystartowaliśmy punktualnie z Berlina. Trzy godziny lotu przebiegły spokojnie. Aż nazbyt spokojnie... Nikt nas niczym nie niepokoił. Żadną kanapką, ani nawet szklanką wody. Czyli serwis na poziomie podmiejskiej kolejki wąskotorowej. I odległości między fotelami mniejsze niż w Ryanair (a wydawało by się, że się nie da...).
Przesiadka w Madrycie, to też osobne przeżycie. Zaczęło się od tego, że po wylądowaniu podpięto nas do rękawa, którym... zeszliśmy do autobusu. Po krótkiej jeździe zostaliśmy wtłoczeni w labirynt ruchomych schodów, wind, jeżdżących chodników, podziemnych pociągów i zdezorientowanych tablic informacyjnych (pod urządzeniem za grube unijne miliony stała pani, która zerkając na karteczkę krzyczała do którego "gejtu" należy się udać...) i półbiegiem po godzinie dotarliśmy do Airbusa mającego zabrać nas do Santiago de Chile. Z kronikarskiego obowiązku należy odnotować, że na ok. 450 pasażerów co najmniej trzydziestkę stanowili Polacy...