Tak się niekiedy zdarza w żywocie człowieczym, że zamiast podążać drogą najprostszą, wielokrotnie już przez protoplastów przetartą, postanawia zrobić coś po swojemu. Takoż i my, oczywiście z Klimontami naszymi ulubionymi, dla godnego dopełnienia roku 2014-go, który rozpoczął się wypadem do Nowej Zelandii, postanowiliśmy stopy nasze słowiańskie odcisnąć na chilijskich, pylistych bezdrożach. Rękami (i klawiaturą) Moniki zakupiliśmy bilety do Santiago de Chile, ale z żeby nie było banalnie to z nie z Warszawy, a z Berlina...
Zapakowaliśmy do naszego autka te drobne osiemdziesiąt kilogramów bagażu (co ci ludzie wożą na kraj świata?!!!) i korzystając z asfaltowych pozostałości po Euro 2012 w ciągu 4:58 zacumowaliśmy na lotnisku Tegel pod Berlinem. Uwaga dla wszystkich, którzy zechcą powtórzyć ten wariant - lotnisko w nocy śpi! Kawiarnie i kanapkownie zaczynają działać od godziny ok. 5:30, a nawet lotniskowy parking długoterminowy przyjmuje samochody od 3:30... Do świtu (i naszego lotu o 7:20) koczujemy w pozycji niemalże horyzontalnej na plastikowych krzesłach i szerokich kaloryferach.