Geoblog.pl    Konyack    Podróże    Nowa Zelandia kamperem (New Zeland)    Nie rzucaj fok na wiatr, czyli od zwierzątek kolonii do wietrznej Wellingtonii.
Zwiń mapę
2014
24
lut

Nie rzucaj fok na wiatr, czyli od zwierzątek kolonii do wietrznej Wellingtonii.

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Wellington
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19861 km
 
Rano postanawiamy poszukać fok idąc wzdłuż wybrzeża. Łaskawy los zesłał nam Chrisa – miłego, miejscowego starszego pana, który przyjechał na parking i dowiedziawszy się jaki jest cel naszej wycieczki kazał nam zawrócić i pojechał przed nami do małej zatoczki, która wczoraj wieczorem niczym się nie wyróżniała, a dziś jest spełnieniem naszych marzeń - brązowe skały usiane są tłustymi ciałkami z sympatyczną mordką. Czasem słyszymy syczenie, nie zauważamy, że podchodzimy zbyt blisko, bo nie sposób spostrzec każdą uchatkę na kamieniach. Możemy podejść na ok. 2 metry, potem uciekają, a właściwie odskakują na płetwach. Są bardzo sprawne na lądzie, potrafią wspiąć się na wysokie na 5 metrów skały i potem wygrzewają się rozkosznie na słońcu. Jest dużo młodych, mają ok. 70 cm długości i jeszcze długie futerko. To wspaniałe móc oglądać sielskie życie tych zwierzaków.
Podpowiem, jak tam dojechać, ale tylko tym, którzy nie będą przeszkadzać spokojnie żyć fokom. Gdy miniecie miejscowość Ngawi (to tam, gdzie przy plaży stoją buldożery do wyciągania łódek z wody) zobaczycie latarnie na górze z lewej, nie dojeżdżajcie do niej. Koło kilometra wcześniej, po prawej stronie jest zjazd w prawo, widać duże kamienie. Tam są zwierzęta na tyle ufne, że pozwalają człowiekowi z bliska patrzeć na życie swoich rodzin.
Po obejrzeniu całego odcinka tego familijnego serialu wsiadamy do kampera, przejeżdżamy kilka kilometów i zatrzymujemy się w Pinnacle Scenic Reservation. Szlak ma ok. 4 kilometrów i na początku prowadzi wśród wielkich traw z różowymi piuropuszami. Potem trzeba iść w górę wyschniętego strumienia koło godziny, aby dotrzeć do wysokiego na kilkadziesiąt metrów wąwozu, gdzie erozja wyrzeźbiła w skałach malownicze wieże, pilastry i kolumny. Trochę Kapadocja, trochę sen Gaudiego, a w tym wszystkim tylko nasza trójka, bo w Nowej Zelandii tłoku nie ma.
Z okien samochodu oglądamy serial krajobrazowo-przyrodniczy jadąc do Wellington. W linii prostej to 47 km, ale drogą 118 po stromych serpentynach więc trzeba na ten odcinek przeznaczyć ok. 2 godzin. Monika zrobiła rezerwacje na Wellington Waterfront Motorhome Park (50 NZD). Miejsce jest świetne, łatwy dojazd, przy porcie (z którego jutro odpływamy na wyspę południową) i blisko do wszystkich atrakcji. Jedynym minusem jest bliskość drogi, ale na to mamy stopery do uszu, trzeba je tylko znaleźć.
Wellington da się poznać w trzy godzinki. Od kampingu do dolnej stacji Wellington Cable Car, zabytkowego tramwaju typu „Gubałówka”, który wyjeżdża na wzgórze świetne do oglądania miasta, mamy 5 minut spaceru. Po kilkuminutowej przejażdżce ruszamy w dół przez pięknie urządzony ogród botaniczny. Trasa przebiega przez zabytkowy cmentarz, a potem prowadzi do budynków rządowych. Wśród nich stoi urocza maleńka, drewniana Stara Katedra św. Pawła i drugi na świecie, co do wielkości budynek całkowicie zbudowany z drewna - Old Government Buildings. Potem powrót nabrzeżem do okolic najlepszego muzeum Nowej Zelandii „Te Papa Tongarewa”, (które odwiedzimy jutro) i wieczór spędzony w jednej z portowych knajpek. Jemy w restauracji „Shed 5”. Krótkie spodenki i turystyczne buty nie wyglądają tu dobrze… Wellingtończycy ubierają się elegancko gdy chcą spędzić wieczór przy białym obrusie.
Warto zarezerwować trochę czasu by posiedzieć w porcie i popatrzeć na mieszkańców. Przynajmniej połowa z nich przebiegła koło nas, bo ten rodzaj aktywności jest tu niezwykle popularny. Panowie w eleganckich garniturach noszą sportowe plecaki, a w nich adidasy. Na wodzie, w długich łodziach zaciekle wiosłują 20-to osobowe osady, przygotowując się do wyścigów „smoczych łodzi”. Przed nami przebiegają kilka razy studenci dźwigający dwuosobowe materace. Ktoś zorganizował im takie zawody, czy może odbywają karę za podpalanie w toalecie... Wszyscy ruszają się żwawo, nawet eleganckie panie są energiczne, zwłaszcza gdy łapią spódniczki, bo wiatr jest tu niemiłosierny i szarpie nami gdy tylko wyłonimy się zza budynków. W Wellington turystę poznaje się po tym, że jest zakapturzony, skulony i zatyka go powietrze. Miejscowy, w szortach i koszulce, dziarsko przemierza ulicę i cieszy się, że widzi słońce.
Wieczorkiem po dwóch dniach rozłąki spotykamy się z Klimontami. Opowiadają nam przy doskonałym Pinot Noir jak w wichurze, mgle, deszczu pokonali dymiącą górę Tongariro.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2014-03-02 07:40
...i opisy także z zaciekawieniem czytam !,
pozdrawiam
 
Konyack
Konyack - 2014-03-02 08:47
Zulu kochana! Dziękujemy za dobre słowo - obiecujemy kontynuować i dołożymy wszelkich starań, żeby gorzej nie było :-)
 
BoRa
BoRa - 2014-03-05 19:03
Jestem zainteresowana wnętrzem kamperka -proszę wrzucić trochę zdjęć.
pozdrawiam,
BoRa
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015