Nowa Zelandia to fajny kraj dla tych, którzy lubią spać i lubią oglądać wschody. O tej porze roku słońce wynurza się tutaj z oceanu dopiero około godziny siódmej. Wziąwszy pod uwagę, że okna naszej sypialni są prawie nad wodą, nie musimy wychodzić z łóżka żeby podziwiać nabierającą powietrza jasnopomarańczową kulę.
Widok zasłaniają nam trochę biegacze, których jest tu wielu i zarażają swoją pasją. Martyna też pobiegła i nie było jej całe 18 minut. Zuch!
Idziemy rano popatrzeć jeszcze na Napier. Miasto jest czyste, po wczorajszym festiwalu nie ma śladów, no może trochę kolorowych piór ze strusich boa fruwa po trawnikach. Ale już za chwilę znów przenosimy się w czasie, bo wszędzie pojawiają się eleganckie panie i panowie w jasnych marynarkach, podpierający się laseczkami.
Dziś odbywa się "samochodowy" wyścig dla dzieci. Mali kierowcy dumnie prezentują zrobione przy pomocy taty i starszego brata wehikuły przypominające stare wyścigówki. Mają kaszkiety w pepitko lub czapki pilotki i staromodne gogle [nie mylić z google ;-) ]. Startują na początku drogi o niedużym nachyleniu. Ojcowie stanowią rozrusznik, najpierw mocno ich odpychają, a potem biegną w ślad, aby łapać delikwenta, gdyby nie udało mu się jechać prosto lub zahamować. Rodzinna wesoła zabawa.
Potem nad naszymi głowami przelatują dwupłatowce i inne zabytkowe samoloty. Wykonują akrobacje i puszczają kolorowe dymy.
Z żalem opuszczamy Napier. W przewodniku przeczytaliśmy, że w. 1931 roku miasto zostało doszczętnie zniszczone przez trzęsienie ziemi, ale mieszkańcy zdecydowali, że będą wspominać te lata jako czas elegancji i zabawy. Jakież to odmienne od polskiego podejścia do historii.
Wieloryba nie znaleźliśmy więc może pocieszy nas kolonia głuptaków, 30 km na południe, na Cape Kidnappers. Gdy kończy się droga, idziemy w poszukiwaniu niebieskich nóg, ale tylko mewy migają nam czerwonymi pończochami. Okazuje się, że do kolonii jest jeszcze 9 km prywatnej drogi. Możemy przejść je na piechotę lub poczekać na traktor z przyczepką pasażerską, który odjedzie dopiero o 16:00 czyli za 2 godziny. No trudno, nie będzie głuptaków, to może pocieszymy się fokami.
Ruszamy na Cape Palliser, 330 km na południe, na końcu wyspy. Uroda krajobrazów niweluje trudy podróży. Przemierzamy świat urządzony przez szalonego ogrodnika. Drzewiaste juki sąsiadują z jodłami, wierzby rosną obok palm, agawy z kwiatostanem wysokim na 3 metry rzucają cień na eukaliptusy. Wszystko to ocienione trójkątnymi wzgórzami i przeżuwane przez wełniaste czworonogi. Skręcamy w lewo z drogi nr 2 (tej do Wellington) i po godzinie docieramy do przylądka. Tu silne wiatry nie dają roślinom szans na osiągnięcie dużych rozmiarów. Pagórki po lewej stronie pokryte są wytartym, wypłowiałym welurem z najdzielniejszych traw i porostów. Po prawej wściekłe fale próbują wedrzeć się między skały i zatopić jak najwięcej lądu.
Docieramy do latarni morskiej jadąc już ładnych parę kilometrów po żwirowej drodze, ale fok ani śladu. Jest tylko jeden zagubiony pingwin. Zatrzymuje nas brama z napisem "private", ale żądni widoku morskich zwierząt otwieramy ją i próbujemy jechać dalej. To nie jest droga dla kampera - doły, koleiny i górki powodują, że zaczynamy szorować podwoziem po żwirze. Nie ma wyjścia, musimy zawrócić jeśli nie chcemy zostać tu na zawsze.
Pod latarnią, pod którą jak wiadomo najciemniej, jest parking i czyściutka budka toaletowa (taki większy ToiToi) przymocowana grubymi sznurami do ziemi. Zostajemy tu na noc i już za chwilę mamy okazję przekonać się, że i nam przydałyby się sznury i śledzie. Wiatr przybrał na sile i zerwała się ulewa. Kamper zamienił się w żaglówkę i mocno nami bujał - aż wino z kieliszków zaczęło nam się wychlapywać. Byliśmy się, czy nie zacznie nabierać wody lub nie zamieni się w latawiec. Okazał się jednak bardzo dzielny i wytrzymały, a my na tyle zmęczeni, że zasnęliśmy uznając świsty, grzmoty i bębnienie za kołysankę.