Geoblog.pl    Konyack    Podróże    RPA - podróż nad dwa oceany    Przylądek Dobrej Nadziei, czyli koniec świata i okolic.
Zwiń mapę
2017
05
sty

Przylądek Dobrej Nadziei, czyli koniec świata i okolic.

 
Republika Południowej Afryki
Republika Południowej Afryki, Cape of Good Hope
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9632 km
 
Tak, prognoza pogody sprawdziła się - wczoraj było słonecznie i lazurowo, a dzisiaj wieje jak diabli i Góra Stołowa siedzi w czapce z królika angorskiego. Pomysł na dzisiaj zakładał porównanie siły wiatrów w Ziemi Ognistej (wizytowanej przez nas przed dwoma laty), z tymi przynoszonymi do Afryki przez zimny prąd Benguelski.
Na początek Garmin wbrew naszej woli poprowadził nas drogą krótszą i wygodniejszą, a nam przecież chodziło o coś zupełnie przeciwnego. Objeżdżaliśmy więc Table Mountain od południa, sunąć gładziutką drogą poprowadzoną między luksusowymi posiadłościami miejscowych elit unurzane w wybujałej zieleni, mijając po prawej ogród botaniczny Kirstenboch. Popularność nadmorskiej miejscowość Hout Bay bierze się z dwóch głównych atrakcji: wielkiej woliery (World of Birds Wildlife Sanctuary) oraz wielkiego targu rękodzieła. Na wszelki wypadek nie zatrzymaliśmy się przy żadnej z nich...
Na rondzie przed plażą nad zatoką wypatrzyliśmy pierwszy dowód na to, że jednak wieje - grupa osób w zielonych uniformach szuflowało zawzięcie usuwając asfaltu piaskowe zaspy. Robota może niezbyt ambitna, ale za to gwarantowana... Skręcamy w prawo, jedziemy do końca Haarbour Rd. Po krótkiej walce z drzwiami udaje nam się wydostać na zewnątrz w miejscu, w którym ustawiona jest nabrzeżna bateria osiemnastowiecznych armat strzegąca wejścia do portu. Można było podziwiać znakomity widok na zatokę, port i miasteczko, ale w zupełnym milczeniu - wiatr zgłuszał słowa, których nie udało mu się wepchnąć do naszych gardeł.
Jazda wokół zatoki została po kilku kilometrach niespodziewanie przerwana przez szlaban. Musieliśmy uiścić, ażeby wjechać na sławną i niedawno odnowioną Chapmans Peak Dr. Gładki jak stół asfaltowy chodniczek trawersował wysoki klif wijąc się na prawo i lewo. Bogdan zaczął wydawać euforyczne dźwięki i zazdrościć bardzo licznym tutaj kolarzom. Stwierdził autorytatywnie, że na takich odcinkach można się rozpędzić nawet do osiemdziesiątki. Nawet po pięćdziesiątce...
Co kilka kilometrów przy drodze pojawiało się zaburzenie w postaci punktu widokowego, zwanego tutaj "lookout'em". Warto pokonać opór wiatru, wydostać się z auta i stanąć kilkadziesiąt metrów nad lustrem wody. Po lewej bezkres, kończący się gdzieś tam Argentyną, a po prawej osada niegdysiejszych wielorybników, z baterią dział oglądaną już z innej perspektywy. Dodatkową atrakcją byli obnośni sprzedawcy własnoręcznych bibelotów - mili, łagodni i niezbyt nachalni. Jednemu nawet udało się zrealizować z Bogdanem kontrakt na natychmiastową dostawę modelu roweru w skali jeden do iluśtam, wykonanego przy pomocy kleszczy okrągłych z drutu ocynkowanego Ø 2 mm.
Kontynuowaliśmy jazdę drogą M6 na południe (cóż za widok na Noordhoek Beach!), przez Fish Hoek i Ocean View - średniej wielkości, nieco senne miasteczka, o karnacji nieco ciemniejszej niż średnia w Kapsztadzie. Jako że nie godzi się tak długo podróżować w słoneczny dzień nad morzem bez rytualnego plażowania wyjęliśmy z plecaków kremy z filtrem i wcisnęliśmy hamulce. Padło na Scarborough, wioseczkę przytuloną do szerokiej, piaszczystej plaży, atakowanej przez wysokie grzywacze. Zostawiliśmy samochód do dużym parkingu, przyglądając się kilku osobnikom z dredami i tatuażami wbijającymi się w długie pianki na tle desek surfingowych. Po co im te neoprenowe piżamki zrozumiałem w chwili, w której wstawiłem stopę do oceanu. Od razu też przypomniały mi się lekcje geografii z dyrektorem Ponikowskim i mapka, z której wynikało, że właśnie tutaj operuje ta duża odnoga prądu oceanicznego wprost z Antarktydy. Spacerując lub leżakując przez pół godziny podziwialiśmy akrobatyczne wyczyny sportowców, wymieniając uwagi na temat szybkości i skuteczności zakończenia żywota w wyniku hipotermii...
Zamieszkujący nasze wnętrza pasożyt Kawosz Ziewajek wymusił w końcu popas. Zasiedliśmy na miękkiej kanapie na widokowym pięterku Hub Cafè i zaspokoiliśmy rządze skurczybyka "flatłajtem" i "kapuczinem", a na dobicie jeszcze dostał jakimś racuchem i konfiturą. I zamarł...
Droga M65 odwiodła nas od wybrzeża, ale nie mieliśmy o to do niej pretensji, gdyż w zamian doprowadzeni zostaliśmy do bramy wjazdowej Parku Narodowego Przylądka Dobrej Nadziei. Jeszcze kilkanaście kilometrów i stanęliśmy na parkingu visitor's center. Popelina jak wszędzie - sklepy z ciupagami, okienko z hotdogami, autokrążca z paciorkami. Co prawda jest możliwość wjechania na szczyt górki z latarnią morską funikularem, ale uznawszy to rozwiązanie za niehonorowe podreptaliśmy żwawo brukowaną alejką w tłumie podobnych nam płatników biletowstępowych. Wygląda na to, że Przylądek Dobrej Nadziei ma znacznie lepszych "piarowców" niż przylądek Cape Point, na którym owa latarnia stoi. Większość zwiedzających to miejsce nie ma świadomości, że właściwy Cape od Good Hope leży jakieś dwa kilometry na wschód od błyskającej wieży. A do tego niczym szczególnym się nie wyróżnia...
Natrzaskaliśmy ze dwa tuziny idyllicznych widoczków, kilka selfików dla dziatek i dziadków, przytrzymując wciąż jedną ręką kapelusze i pióropusze, i zeszliśmy na parking. Jeszcze sześć minut jazdy do poziomu dwa m.n.p.m. i wysiedliśmy przy drewnianej tablicy informującej, że to właśnie tutaj jest ten najsławniejszy przylądek. A poza sławą niewiele więcej...
Jako że ziemia kończyła się tutaj bezapelacyjnie nie pozostało nam nic innego jak skierować się w przeciwnym kierunku. Drogą po wschodniej stronie Półwyspu Przylądkowego jechaliśmy na północ, korzystając z ładnego, popołudniowego światła. W Simon's Town zjechaliśmy w prawo. Zwabiły nas brązowe tablice z napisem Pinguins' Beach. Kolejny Minister Parkingu ustawił nas przy krawężniku, kolejny bileter sprzedał swój kartonik i już wchodzimy na teren kolonii pingwinów Boulders Beach. Nisko zawieszone drewniane pomosty z wysokimi barierkami prowadzą nas na platformy widokowe między głaziskami. Na bielutkim pasku poniżej zalegli monochromatyczni koloniści. Generalnie sprawiają wrażenie nieźle upalonych, bo albo stoją w katatonicznym stuporze, albo chwiejnie niby-chodzą bez celu i najczęściej w kółko.
Na Jubilee Square stoi pomnik dużego doga. Wabił się Just Nuisance (czyli: zawalidroga, zmora) i był jedynym w historii psem figurującym na oficjalnych listach południowoafrykańskiej marynarki wojennej. Wszystko zaczęło się od tego, że włóczyło się bydle po nabrzeżu i przymilało do marynarzy, co skutkowało obfitym dokarmianiem. Najbardziej lubił się wylegiwać na trapach prowadzących do zacumowanych okrętów, czym zarobił sobie na przydomek. Po kilku wypadach z żołnierzami pociągiem do Cape Town zakosztował w tej formie transportu i zaczął udawać się na samodzielne przejażdżki. Ale ponieważ prawo obowiązuje wszystkich to konduktorzy często wywalali czworonogiego gapowicza na jakiejś stacji. Oczywiście kończyło się to wejściem do kolejnego pociągu i tak aż do skutku. Psina najczęściej spacerowała w okolicach portowych pubów w Cape Town, tak lubianych przez jego mundurowych kolegów. Wielokrotnie jego potężna obecność ratowała podpite skóry przed pobiciem, więc w ramach wdzięczności marynarze wystąpili do dowództwa z wnioskiem o wcielenie bodyguarda do armii, co dawało prawo do bezpłatnych przejazdów komunikacją publiczną. Stało się to w sierpniu 1939 roku i od tej pory zwierzak nie tylko mógł swobodnie podróżować, ale miał też swój oficjalny przydział żywnościowy. W jego kartotece zachowały się nagany za podróżowanie bez przepustki, zagubienie obroży, odmowę opuszczenie szynkwasu po zamknięciu, a nawet siedem dni ścisłego za spanie na łóżku oficera. Dokonał żywota kilka miesięcy po zderzeniu z ciężarówką. Pogrzeb odbył się przy pełnej asyście wojskowej, z salwą armatnią. Ale bez apelu s........
Z żołądkami przyrośniętymi do krzyża weszliśmy do polecanej przez koleżanki Moniki restauracji Brass Bell w Kalk Bay. Słynie ona na całą okolicę z wybornych owoców morza i schłodzonych win. No i poza tym przyjemnie jest siedzieć na tarasie z trzech stron omywanym przez fale i towarzyszyć słońcu w wieczornej kąpieli. Dobranoc...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (5)
DODAJ KOMENTARZ
Iza
Iza - 2017-02-07 11:56
Bajko ty moja, ależ podróż :) Super
 
BPE
BPE - 2017-02-07 13:47
koniec świata .....fantastycznie !
 
zula
zula - 2017-02-08 06:43
Zdjęcia przepiękne... co ja tam się będę rozpisywać przeczytam jeszcze raz opis bo warto !
 
Konyack
Konyack - 2017-02-19 22:55
Dziękuję Wam, moi mili, za dobre słowo. Ale uwaga, bo to może spowodować kontynuowanie opowieści...
 
Rodztrosk
Rodztrosk - 2017-02-20 14:51
Kontynuuj , utrwalaj ! Wessani w wasze wrazenia , podrozujemy sobie na gape Wystarczy zamknac oczy i przezuwac zdjecia , slowa
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015