Geoblog.pl    Konyack    Podróże    PERU - na południe od Limy.    Z kondorami nad głowami, czyli kanion zdobywamy.
Zwiń mapę
2015
23
wrz

Z kondorami nad głowami, czyli kanion zdobywamy.

 
Peru
Peru, Arequipa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13100 km
 
No tak, jeszcze wczoraj przed pójściem spać synek zaproponował kilka setów w ping-ponga na hotelowym stole. Jako że dostałem w skórę 2:1, to potomkowi spało się wybornie, a mnie nie pozostało nic innego jak tylko pobiadolić nad jakością rakietek i na rozrzedzone powietrze, które za małe opory stawiało i na aut moją piłkę wywalało...
Odjeżdżając spod hotelu przed ósmą ucieszyliśmy się, że nawigator pokazał nam alternatywną drogę, po drugiej stronie kanionu. Przejechaliśmy przez most w Chivay (ooooj, wysoko!) i pomknęliśmy na północny-zachód. Po osiemnastu minutach jazdy okazało się jednak, że Garmin ciągnął nas te kilkanaście kilometrów do... wygodnej nawrotki! Dobrze, że dzieci już dorosłe, to trochę mniej się człowiek wstydzi jak zaklnie siarczyście. Wszak śpieszyliśmy się na poranny spektakl natury...
Wszelkie dostępne nam źródła były zgodne, że na Cruz de Condor trzeba dojechać przed dziewiątą. Potem ptaszyska uznają, że dość już tych porannych wygłupów i odlatują do jakichś dziupli. Około godziny jechaliśmy odwracając głowy w prawo konsumując landszafty w tym wielkim, planetarnym sznycie. Na punkt widokowy dotarliśmy na krótko przed dziewiątą i zaczęliśmy od... szukania miejsca do zaparkowania. Okazało się, że na pomysł poobcowania z pierzastą fauną oprócz nas wpadło jeszcze ze dwie setki ludzi. I ze cztery setki kamer i aparatów fotograficznych. Przyklejeni do barierek nad przepaścią pokazywaliśmy sobie wzajemnie czarne kropki unoszące się w niewidocznych termicznych kominach. Najpierw dwie, potem trzy, aż w szczytowym momencie zrobiło się ich pięć. I dopiero jak przylatywały bliżej nas udawało się ocenić ich prawdziwą wielkość, a nawet ogromność. W pewnym momencie największy z samców zachciał chyba zaznaczyć swoje bezdyskusyjne prawa do tych terenów. Z powietrznym świstem i furkotem przeleciał ledwie kilka metrów nad głowami zebranej gawiedzi, powodując wybuch damskich popiskiwań. Minutę przed pół do dziesiątej ptaszyska zamachały skrzydliskami na pożegnanie i zniknęły gdzieś w przepastności kanionu. Na ten sygnał ludność wsiadła do samochodów i po pięciu minutach zostaliśmy sami. Czekaliśmy jeszcze przez kwadrans, ale niebo pozostawało niezmącenie puste – kondory mają kontrakt do dziewiątej trzydzieści i basta.
Kilkanaście minut później byliśmy już w Cabanaconde, sennym miasteczku z którego rozpoczyna się wiele szlaków trekkingowych do kanionu. Na początek rozsiedliśmy się na pięterku kafejki z widokiem na plac centralny i andyjskie szczyty. Popatrzyliśmy w mapy, na zegarki, w google, porozmawialiśmy z kelnerującą parą uroczych Kanadyjczyków i z żalem stwierdziliśmy, że nie wyrobimy się na noc do Arequipy jeżeli zaczniemy teraz schodzić na dół. No ale tak poddawać się bez walki też nie politycznie. Złapałem więc sobie lokalesa w pobliskim hostelu i pokazałem wypatrzoną na mapie zygzakującą drożynę wiodącą do rzeki. Wytłumaczył mi, że pomysł jest dobry, ale nierealny – drożynka jest dla rowerów, osłów i samochodów terenowych. Troszkę mi zajęło przekonanie rodziny, że zjedziemy tylko kawałek, ocenimy i w razie potrzeby zawrócimy. Ostatecznie wyjedziemy na wstecznym gdyby na zawracanie za wąsko było.
Początkowo, to nawet asfalt mieliśmy i lekko pod górkę było. No ale w końcu elektronika powiedziała, żeby zjechać w szutry na prawo. Nachylenie nawet znośne, droga szeroka na dwa auta, widok na pola tarasowe. Kurzyło się co prawda okropnie i zakręt przechodził w zakręt, ale wciąż jechaliśmy po pochyłości, powiedzmy bieszczadzkiej, w najgorszym przypadku pienińskiej. Prędkość naszego zjazdu spadała wprost proporcjonalnie do wzrostu nachylenia zbocza, w którym wyryto tę drożynę. Po kilkudziesięciu minutach kilka serpenty poniżej zobaczyliśmy toczącą się w dół kometę furgonetki z długim ogonem kosmicznego pyłu za nią. Dobry kwadrans zajęło nam nadrabianie tych kilkuset metrów dystansu, a kiedy wreszcie dogoniliśmy ją droga okazała się za wąska do manewru wyprzedzania. Na szczęście litościwy góral (a może bardziej „dziural”...) znalazł jakąś wnękę wyżartą w zboczu i wtulił się w nią na chwilkę żeby umożliwić nam przejazd.
Kilkadziesiąt metrów niżej skończyło się meandrowanie. Kolejny odcinek drogi został wyrąbany w pionowej niemalże skale i dalsza jazda była nieskończenie długim trawersowaniem, przy nieznośnie dużym kącie nachylenia. Wisienką na torcie były fragmenty w których deszcze rozmyły podłoże lub osuwiska, które kończyły swój żywot na trasie naszego przejazdu. Wtedy to nasza Orla Perć zwężała się dodatkowo, a samochodzik zawadiacko przechylał na bok. Kilka razy byłem bliski poproszenia współpasażerów o opuszczenie pojazdu...
Po godzinie i czterdziestu ośmiu minutach przejechaliśmy przez most zawieszony kilkanaście metrów nad turkusowymi wodami rzeki Colca - tyle czasu zajęło nam pokonanie 1600 metrów różnicy poziomów. Zostawiliśmy pojazd na kawałku płaskiego za mostem i zeszliśmy na samo dno. W zasadzie tutejsze koryto niewiele różni się od takiej Raby, Soły czy Dunajca – ot, kamienie, progi, wiry i bałwany. Z tym tylko, że tutejsze otoczaki są wielkości piłki futbolowej, a niektóre przyniesione przez wodę głazy wyglądały jak parostatki na Missisipi. Na jednym z takich olbrzymów (ale z tych mniejszych, ze względu na brak sprzętu wspinaczkowego...) urządziliśmy sobie mały piknik. Dla uspokojenia emocji zdjęliśmy też buciki i zanurzyliśmy zestrachane stopy w mknących odmętach...
Kiedy opony dotknęły asfalty po pokładzie przemknął ledwie słyszalny szmerek. Trochę ulgi, a trochę zadowolenia – wielce prawdopodobne, że byliśmy pierwszymi Polakami, którzy bulwarowym terenowcem zjechali (i co nie mniej istotne również samodzielnie wyjechali) na dno kanionu Colca. Wspomnieliśmy wtedy wyczyn naszych dzielnych rodaków z Akademickiego Klubu Turystycznego „Bystrze” którzy w 1981 roku spłynęli Rio Colca odkrywając go tym samym dla świata. I żeby uczcić to należycie zboczyliśmy nieco z drogi do Arequipy i wróciliśmy do Chivay, gdzie na rynku stoi obelisk z tablicą upamiętniającą to wydarzenie. Było uroczyste, choć bezgłośne, czytanie i pamiątkowe focie – Polak potrafyyy!
Z mozołem wspięliśmy się na przełęcz z której już wczoraj oglądaliśmy okoliczne wulkany oraz wyświetlacz z cyferkami 4928. Tym razem już Maciek dbał o to, żeby nic nam się nie stało. I to aż do samej Arequipy, gdzie jednak ze względu na nieopisaną anarchię drogową kierownica ponownie trafiła w moje ręce.
Po dobrych czterdziestu minutach przedzierania się przez uliczki tego drugiego co do wielkości miasta Peru (i to w godzinach wieczornego szczytu) dotarliśmy do naszego Hotel del Sur. I tutaj niespodzianka: „-Ten pan który obsługuje komputer i pilnuje rezerwacji z Booking.com to dzisiaj nie przyszedł do pracy no i ja tu nic nie wiedziałam, no i sprzedałam wszystkie pokoje, no i jest mi przykro”. Po kilkunastu minutach negocjacji pani recepcjonistka wynalazła jedną dwójkę, co prawda jeszcze zajętą i z oknem na ruchliwe skrzyżowanie, ale jednak. Zostawiliśmy więc graty w recepcji, odstawiliśmy autko na pobliski parking podziemny i ruszyliśmy na wieczorne miasto.
Po przejściu dwóch przecznic weszliśmy na Plaza de Armas. Tym razem jednak plac o dobrze już znanej nazwie zrobił na nas nieporównanie większe wrażenie. Okazał się bardziej okazały, otoczony wianuszkiem okazałych krużganków, z okazałymi palmami, z okazałym kościołem (schowanym za okazałymi rusztowaniami). Nim doszliśmy do środka z okazałą fontanną zza rogu wyłonił się rozemocjonowany korowód z bębnami, dęciakami i rewolucyjnymi hasłami na ustach i banerach. Jak to w Peru!
Podeszliśmy do kościoła, bo i tam zebrał się jakiś tłumek. No i tutaj kompletne zaskoczenie – do schodzących po schodach uczestników mszy podchodzili liczni fotografowie, ale nie z aparatami, tylko z gotowymi zdjęciami, i to już oprawionymi. Wygląda na to, że zdjęcia wykonywane były podczas nabożeństwa i dzięki nowoczesnym technologiom mogły być zamieniane w brzęczącą monetę już po kilkunastu minutach. Zamieszanie z odnalezieniem właściwej podobizny zrobiło się okrutne, ale widać było, że to jeden z ich ulubionych sportów.
Przechadzka centralnym deptakiem szopingowym utwierdził nas w przekonaniu, że międzynarodówka sieciówek naprawdę istnieje i ma się doskonale. Więc aby odreagować unifikacyjną papkę na kolację weszliśmy do oryginalnej, lokalnej zabiegałki z szybami na obrusach. I z doskonałym szaszłykiem z wołowych serc...
Po powrocie do hotelu czekała nas miła niespodzianka – do naszej dwójki dołożono dostawkę. Mieliśmy więc już trzy łóżka na naszą czwórkę! Dobranoc...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2015-11-16 15:59
Dech zapiera gdy patrzę na ptaki...a ciarki latają po plecach gdy czytam o drodze do kanionu!
Myślę,że odkrywca Pan Jurek Majcherczyk- (mieszka w USA i organizuje wyprawy do Peru i nie tylko) byłby zaskoczony .
Wywiad warto poczytać- :http://www.podroze.pl/swiat/ameryka-poludniowa/peru/kanion-polakow/914/?
 
zula
zula - 2015-11-16 16:02
Zdjęcia piękne ...jak zawsze na 5*
Oczywiście czekam na kolejny opis z wyprawy,
pozdrawiam turystycznie!
 
danach
danach - 2015-11-22 13:45
Ale kusicie wyprawą do Peru :)
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015