Mój dzień zaczął się blisko dwie godziny wcześniej niż pozostałym członkom rodziny, ale bynajmniej nie za sprawą szantażu prostaty, tylko pracowitości ludu miejscowego. Około 5:30 ze snu wyrwało mnie donośne pukanie. Po otwarciu drzwi dowiedziałem się od recepcjonisty, że muszę przestawić samochód, bo blokuję wyjazd z podwórka, na którym mnie wczoraj ustawiono. Zakląłem szpetnie (przecież pytałem czy na pewno tu stanąć!), wskoczyłem w portki i hyc przez ulicę do bramy. A tam okazuje się, że to nie żadne auto blokuję, tylko blaszany wózek sprzedawczyni porannych rogali i kawy. Ruszyłem się o stopę i dymiąco-bulgocące cacko wytoczyło się na swój rewir...
Mogło by się wydawać podróżnikowi, że w kraju, w którym tak chaotyczna dowolność panuje zarówno w zabudowie ulic, jak i w ruchu na nich, nie uda się w prosty sposób zorganizować logistyki wokół turystycznych atrakcji w sposób przewidywalny. Nic bardziej mylnego! Po raz kolejny po śniadaniu oddaliśmy się w ręce lokalesa, który zapakował nas do samochodu i powiózł. Tym razem do przystani, z której odpływają stateczki na pływające wyspy Uros. Pływające na wysokości ok. 3810 m n.p.m.
Półgodzinny rejs motorówką w podeszłym wieku niemalże w całości zagospodarował nam milaczek, który z dużą mapą jeziora w dłoni opowiadał nam na przemian po hiszpańsku i angielsku, że najwyżej położone jezioro żeglowne na świecie, że 195 km długości, że nazwa to od szarej pumy, że część leżąca po stronie boliwijskiej jest brzydsza i bardziej zanieczyszczona, że rybki to żyją takie to, a takie - jednym słowem Wikipedia w wersji audio z elementami choreografii.
Nie wiem na jakiej zasadzie opracowywany jest grafik cumować do poszczególnych wysepek, ale kiedy wreszcie wypłynęliśmy z trzcinowego kanału na akwen „mieszkalny” podeszliśmy od razu do tej właściwej, czyli takiej, przy której żadna inna turłodka nie stacjonuje.
Słowem podstawowym, bazowym wręcz, na najbliższe godziny było „totora”, czyli miejscowa trzcina, wyglądająca jak sitowie na sterydach i rosnąca radośnie na jeziornych płyciznach. I z tego właśnie szuwaru sprytni indianie Uros budują swoje dryfujące latyfundia, a także chatki, klatki i rabatki. Pierwsze kroki stawiane na tej chrzęszczącej niby-ziemi sprawiały wrażenie bycia na ostrej bani i to po kontakcie z pavulonem – kolanka miękkie, stabilność ograniczona, przedszkolna szybkość przemarszu.
Nasz motorówkowy opowiadacz usadził całą kilkunastoosobową grupę na trzcinowym (a jakże!) wałku ułożonym w spory okrąg wokół ogniska i rozpoczął opowieści. Pomagał mu w tym kulokształtny naczelnik wioski, który na przekrojowym modelu wyspy ustawiał modele domostw, łódek, wieżyczek, wyciągał z miski ledwo żywe rybki (o, właśnie takie tu mamy i zjadamy), deklamował kawałki poezji w niepodobnym do niczego języku Ajmara. Gdyby więc ktoś chciał zostać królem albo i prezydentem jakiegoś kondominium, to służymy szczegółowymi wskazówkami architektonicznymi – Śniardwy wcale nie gorzej się do tego celu nadają niż ta cała Titicaca. Poza kwestiami ambicjonalnymi może mieć to też wymierne znaczenie finansowe, wszak indianie Uros uciekli tych kilkaset lat temu na wodę, żeby nie płacić Inkom danin należnych. I tak oto wynaleźli pierwsze na świecie strefy off-shore służące, jak to się dzisiaj nazywa, optymalizacji podatkowej...
Po części teoretycznej przyszedł czas na zajęcia praktyczne w podgrupach. Przykolebało się do nas kilka kulek w spódnicach i wybierając sobie po dwie-trzy ofiary zaciągnęło na chatę. Na całe szczęście ściskałem mocno dłoń Marty, więc strach przed wykorzystaniem niecnym w totorowej budce był nieco osłabł. Już w chwilę po wejściu w mroczną czeluść nasza cud-Marija bezceremonialnie wskazała mi totorową leżankę pod totorową ścianą i filuternie wyszeptała: traj mister? Organoleptycznie przekonałem się, że kilka warstw szuwarów przykrytych kolorowym kocykiem w lamy może być równie wygodnych, jak materac z ekskluzywnego salonu za równowartość rocznego dochody tych wyspiarzy. Po chwili nasza uśmiechnięta gospodyni rozwinęła przed nami makatki i zapaski, które w pocie, osłoniętego nieodłącznym kapeluszem, czoła mozolnie dziergała patrząc tęsknie w taflę jeziora. Jako że przewinęliśmy się (oboje!) przez pani sypialnię, to jakaś niewidoczna więź między nami powstała i wewnętrzny imperatyw spowodował, że wyszliśmy z chatki z kilimem w kwiatki...
Na sąsiednią wysepkę, zwaną Stołeczną ze względu na znajdujący się tam lokal z wyszynkiem i cieniodajnym parasolem, można się było dostać naszą motorówką lub fakultatywnie, po dychu, łodzią uwitą z totora i sznurka do snopowiązałki, napędzaną wiosłem (jednym!) we wprawnej dłoni pana ober-kulka. Zadziwiająco wygodne to czółno i leniwe chlupotanie wprowadziło nas w koci nastrój i pomimo że płynęliśmy z prędkością babci z balkonikiem spieszącej na majowe, to czas nam się absolutnie nie dłużył. Wyskoczywszy na Stołecznej upewniliśmy się, że i tutaj stabilność podłoża jest dość labilna, a to z kolei premiuje ewolucyjnie osobniki o niżej położonym środku ciężkości...
Po wypiciu rozpuszczalnej ze styropianu i zakąszeniu plackochlebkami z komosy ryżowej (znanej też jako quinoa) wróciliśmy motorówką do przystani, z której po chwili wygodny busik odwiózł nas do hotelu. Tutaj jednak radość z wcześniejszego o cały kwadrans niż planowano powrotu szybko pierzchła – bramę w której parkowała nasza Toyotka jakaś taksówkarska ciemięga zastawiła i poszła w siną dal. Obsługa hotelu próbowała nam jakoś pomóc, obeszli okoliczne sklepiki i kafejki, zadzwonili do korporacji taksówkarskiej, ale nic to nie dało. Zaparliśmy się więc z synem Maciejem o maskę i natężyliśmy muskulaturę. Niestety, hamulec ręczny miał, łobuz jeden, wyjątkowo sprawny. Zobaczyłem wtedy, że w tylnych drzwiach okno jest lekko niedomknięte. Wytłumaczyłem więc pani recepcjonistce, że jestem z Polski, a to oznacza, że jak mi zorganizuje jakiś drut, to ja przez tę szparkę pociągnę blokadę, spuszczę ręczny i przepchniemy auto. Po kilku chwilach wróciła ze... szczotką do butelek. Kobieta...
Po blisko półgodzinnych staraniach i wyrzekaniu na brak straży miejskiej z holownikiem (tak, tak – mentalność Kalego) doczekaliśmy się powrotu szofera. Usłyszał w kilku znanych mi językach co myślę o kurduplach zastawiających bramy, ale nie rozumiał po co tyle emocji, skoro nie było go raptem trzy kwadranse.
Opuściliśmy Puno na krótko po południu, kierując się w stronę Chivay, czyli miasteczka oddalonego o ok. 6 godzin jazdy. Żeby nadrobić czas stracony przez Jose-bramiarza zignorowaliśmy wskazania pokładowej aparatury nawigacyjnej i zaraz za miastem skręciliśmy na zachód. Tym śmiałym manewrem wyeliminowaliśmy konieczność kolejnego przejazdu przez tego koszmarka, Julikę oraz skróciliśmy nieco dystans. Ceną jaką przyszło nam za to zapłacić było dwugodzinne testowanie zawieszenia w warunkach niemalże poligonowych.
W Santa Lucia, przy okazji tankowania, Maciek zmienił mnie za kierownicą, albowiem on, ozdrowiały, bardzo chciał sobie serpentynami pobrykać, a ja zyskałem okazję do wzięcia pod palce klawiatury. Efektem ubocznym tej zamiany stało się, jak zwykle, wywołanie opadu atmosferycznego w tym pustynnym kraju. Na szczęście nie trwał on długo i nie był na tyle ulewny, żeby przeszkodzić nam w obserwowaniu (niestety z dość daleka) różowych flamingów brodzących w jednym z górskich jezior.
Dwie godziny później, po zjechaniu na północ z głównej drogi wiodącej do Arquipy geologia zaczęła nas wznosić co raz wyżej i co raz większej aktywności kierowcy wymagać. Marta zarządziła zamianę kierowców. Już myślałem, że teraz ona chce się pobawić w kozicę, ale skończyło się na tym, że jednak ja dostałem pedały pod buty. No i jechaliśmy tak sobie, obserwując alpaki i wulkany, aż dojechaliśmy do punktu w którym Garmin pokazał 4928 m n.p.m. A wtedy kierunek pochyłości się zmienił i przez następnych czterdzieści minut i 1300 metrów w pionie silnik wyłącznie do hamowania był potrzebny...
Chivay to niewielka mieścina zawieszona na krawędzi kanionu Colca – jednego z dwóch najgłębszych na świecie. Dojechaliśmy doń o zmierzchu i natychmiast po wrzuceniu walizek do pokoju hotelowego (hotel La Posada del Colca) wyruszyliśmy na przechadzkę. Przy urokliwym centralnym deptaku, biegnącym prostopadle do Wielkiej Przepaści, ktoś poustawiał na dwumetrowych cokołach naturalnej wielkości figury niegdysiejszych władców tej ziemi – patrzyli z góry na czwórkę gringosów snujących się w kierunku rynku, czyli Plaza de Armas. Tam właśnie jakiś szyld przykuł uwagę Martyny i po chwili zasiedliśmy przy stoliku na pięterku z widokiem na układający się do snu bazarek. Specjalnością zakładu okazały się lokalne dania serwowane na szlifowanych, wulkanicznych kamieniach. Uznaliśmy z Maćkiem, że stek z alpaki tak podany jest kwintesencją slow-food'u i właśnie zamawiając je wspieramy naturalne formy ekstensywnego rolnictwa. Ale nawet bez tej ideologicznej nadbudowy smakowały wybornie. Dobranoc...