Jako że wczoraj wycieli nam brzydki numer i zamknęli (a właściwie to nie otworzyli...) muzeum sztuki współczesnej – obowiązkowy punkt programu na każdej naszej trasie – to wiedzieliśmy od czego rozpoczniemy dzień. Oczywiście poza jajecznicą, mate de coca i pakowaniem walizek...
W sumie, to nawet nie powinniśmy być zdziwieni brakiem możliwości odwiedzenia tego muzeum w niedzielę, albowiem mieści się ono... w ratuszu. A już największą jego osobliwością jest to, że większość wystawianych prac nie jest pozamykana w jakiś salach pilnowanych przez pitbull-babcie, tylko wisi sobie dumnie na korytarzach, w krużgankach czy też innych sekretariatach – wrażenia estetyczne dzieli się z przemykającymi tu i ówdzie urzędnikami oraz petentami cierpliwie czekającymi przy Wielkiej Klamce na swą kolej...
Z miasta wyjechaliśmy drogą S3 na południowy-wschód, kierując się do Puno nad jeziorem Titicaca. Jak to niestety stało się regułą w tej części świata peryferie dużego miasta to jest coś, co chce się jak najszybciej pokonać i możliwie niewiele na boki rozglądać. Droga była stosunkowo szeroka i wygodna, poprowadzona była wzdłuż linii kolejowej i wspinała się na Altiplano (Płaskowyż Andyjski). Po dwóch godzinach skręciliśmy w lewo w miejscowości Urinsay do Ruinas Rajchi. To niezwykłe stanowisko archeologiczne usytuowane jest u stóp wulkanu Quinsachata, otoczone polami czarnej, zastygłem magmy. Najważniejszym obiektem są tam pozostałości świątyni boga Wiracocha – najjaśniejszej postaci inkaskiego panteonu. Tutaj też mieścił się dom świętych dziewic, czyli kapłanek, które zajmowały się tkaniem szat dla króla (które po jednodniowym użyciu były palone w świętym ogniu) oraz przygotowywaniem się do roli nałożnic tegoż. Niestety Hiszpanie splądrowali, zgwałcili, wyrżnęli i zburzyli, więc trzeba znowu uruchomić wyobraźnię, żeby z tych marnych kikutków odtworzyć sobie w głowie niegdysiejszą urodę tego miejsca. Ciekawymi elementami jest tam też zespół kolistych spichlerzy wybudowanych z czarnego kamienia wulkanicznego i pozostałości po „blokowisku”.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej, w miejscowości Sicuani, dopadła nas proza życia i musieliśmy zjechać na pit-stop. Niemalże jednakowa treść szyldów nad mijanymi zakładami gastronomicznymi oraz unosząca się w powietrzu woń nie pozostawiały wątpliwości, że przejeżdżamy przez Wszechświatowe Centrum Kurczaka z Rożna. Zasiedliśmy w jednym z lokali przy drodze przelotowej i bez zbędnych ceregieli zamówiliśmy dwie połówki i dwie ćwiartki oraz sałatki, pieczone ziemniaki i nieodzowny w takich sytuacjach wielki dzban kompotu z modrej kukurydzy (chicha morada). Niewielkie wyrafinowanie rodzajowe tego posiłku było w pełni rekompensowane wyjątkowym znawstwem i wyczuciem kucharza-monodanisty.
Jazda asfaltową drogą po płaskowyżu nie jest może zajęciem nadmiernie ekscytującym, ale pozwala nieco uspokoić emocje rozbujane atrakcjami dni poprzednich. Żeby jednak nie było całkowicie mdło i bezbarwnie, to szczodra peruwiańska natura przygotowała nam widowisko z cyklu „światło i dźwięk” - nad nasze głowy nadciągnął istny koncentrat z chmur w kolorze ołowianym. Zeus musiał być chyba po kontroli z ZUSu, bo wkurzony ciskał gromami gęsto i donośnie, rozświetlając co chwila granatowy horyzont. Choć były i momenty, kiedy nie słyszeliśmy grzmotów, tylko kanonadę deszczu próbującego wgnieść dach autka w nasze ogłuszone głowy. Na szczęście popisy te nie trwały zbyt długo i już po kilkunastu minutach mogliśmy rozkoszować się widokiem podwójnej tęczy.
W notatkach przedpodróżnych do naszej trasy pojawił się zapis: „ Juliaca,najbrzydsze miasto w Peru - przejechać bez zatrzymywania i jak najszybciej”. I nie pomogło to, że wjechaliśmy do tego monstrum podczas „złotej godziny”, kiedy to słońce sposobiące się do przekroczenia linii horyzontu upiększa nam ziemski padół. Na skrzyżowaniu przemytniczych szlaków wiodących do Boliwii chaotycznie wyrosło coś obskurnego, bezładnego, niedobudowanego, błotnistego, dymiącego starym dieslem i upstrzonego nieopisaną ilością sklepików i straganów z badziewiem wszelkiego autoramentu. Pomimo, że czyniłem co w mej mocy, to przeprawa przez ten urbanistyczny czyrak zabrała nam blisko godzinę. Potem już tylko godzinka wyprzedzania po ciemku przeładowanych ciężarówek i przed nami, w dole zamajaczył cel – miasto Puno odbijające się w wodach jeziora Titicaca. Po lekkim krążeniu i tłumaczeniu policji, że czasami człowiek musi pojechać pod prąd zaparkowaliśmy na jakimś kamienicznym podwóreczku za stalową bramą, wskazanym przez przemiłą obsługę naszego spartańskiego hostelu. Na kolację skoczyliśmy do sąsiednich drzwi, bo pachniało z nich jedzeniem, a na ulicy właśnie rozpadało się rzęsiście. Okazało się, że los rzucił nas do... pizzerii. Oj, wykazała się chartem ducha nasza młodzież, która w ramach transkontynentalnego eksperymentu zamówiła ten włoski specjał – tyleż specjał, co włoski... A potem już tylko zakopywanki pod kilka warstw koców i nucenie szant jeziornych na dobranoc. Dobranoc...