Po porannych ablucjach i spakowaniu tobołków (zostawiliśmy je w recepcji) wyskoczyliśmy na gwarne ulice zupełnie bez śniadania (jeśli nie liczyć szklaneczki herbatki z koki). Nie było jeszcze dziewiątej, a my już przeciskaliśmy się przez kolorową ciżbę w stronę Plaza de Armas. Dopiero teraz, w świetle poranka byliśmy w stanie docenić urodę miasta wybudowanego z białego kamienia podarowanego ludzkości przez pobliski Volcan Misti. Analizując założenia architektoniczne, rozmach budynków i finezję ich wykończeń w pełni podziela się pogląd komisji, która umieściła tutejszą starówkę na liście UNESCO.
Po kwadransie stanęliśmy przed furtą klasztorną Monasterio de Santa Catalina. Ten przybytek dla pobożnych panien, wyłącznie z zamożnych, hiszpańskich rodów, stworzono w 1559 roku, a udostępniono zwiedzającym dopiero w 1970. Jego forma zdecydowanie odbiega od tego, do czego przywykliśmy na starym kontynencie. Nie jest to jakiś pojedynczy, mniej lub bardziej warowny, budynek z kościołem, kaplicą i ciasnym celami mniszek. To raczej luksusowa dzielnica penthouse'ów, z przestronnymi kuchniami, pokojami kąpielowymi, pokojami dla służby, a nawet kącikami do modlitwy. Cały kompleks to plątanina wąskich uliczek, krużganków, ogrodów, placyków i zaułków, a także kaplice, kościółki, fontanny, a nawet kryty, kamienny basen...
Po kupieniu biletów skierowaliśmy się najkrótszą drogą do klasztornej kafejki, gdzie w cieniu podcieni i pnących się pnączy spożyliśmy trójpoziomowe śniadanie, dorównujące skromnością poziomowi życia tutejszych eremitek. A potem wsiedliśmy do wehikułu czasu i wylądowaliśmy w szesnastym wieku i wdychaliśmy te przedwieczne aromaty i nastroje przez kolejne dwie godziny.
Lądowanie w teraźniejszości było tyleż miłe co nieznośnie hałaśliwe - świat za klasztornym murem dymił dieslem, popiskiwał kłótliwie i klaksonił prewencyjnie. Doczłapaliśmy sobie nieśpiesznie do głównego placu, a tam co? No oczywiście manifestacja - już prawie pół doby niczego nie było. Tym razem byli to rewolucjoniści spod znaku Che Gevary oraz generała Juana Velasco Alvarado (jednego z przywódców junty z lat 1968-75) domagający się natychmiastowego wprowadzenia sprawiedliwości.
Wracaliśmy już do hotelu, kiedy Marta zerknęła w jedną z ulic odchodzących od Plaza de Armas, zamachała na nas i popędziła przed siebie z odbezpieczoną kamerą w dłoni. Okazało się, że uwagę jej przykuła tłumna procesja mundurowych niosących olbrzymią figurę w białej sukience. 24 września, w dniu Matki Boskiej Miłosierdzia, patronki sił zbrojnych Peru, po uroczystej mszy świętej, cudowna figura wyrusza w trzygodzinną podróż po centrum Arequipy na ramionach wojaków lądowych, marynarzy i lotników.
Na pożegnanie miasta wpadliśmy jeszcze na chwilkę do kościoła La Compañía, z przepięknie rzeźbionym w białym kamieniu frontonem, złoto-barokowym ołtarzem głównym i figurą Chrystusa o dziwnie smagłej cerze...
Wyjechaliśmy z miasta drogą 1S, czyli Panamericaną, w kierunku Pacyfiku. Choć wstęga asfaltu wiła się po całkowicie marsjańskich zboczach, to jednak w dolinach bez trudu znajdowaliśmy potwierdzenia faktu, że region ten jest spichlerzem Peru. Przecinaliśmy kolejne oazy zieleni i życia ulokowane w głębokich i rozległych dolinach rzek takich jak Chill czy Vitor. Ale poza nimi tylko pył, piach i... kamieni kupa.
Słońce waliło niemiłosiernie i klimka w naszej Toyotce ledwo się wyrabiała, choć temperatura na zewnątrz nie była przesadnie wysoka - ot, taki szybkowar nam się zrobił. Ale mijając winnice i inne zielone połacie na płaskowyżu w okolicach Majes zobaczyliśmy, że podążamy wprost w kierunku jakiegoś nieznanego nam zjawiska meteorologicznego. Od zachodu zbliżał się do nas walec wielkiej, szaro-różowej chmury zasłaniającej cały horyzont. Była to owa słynna garua - mgła z nad Pacyfiku, będąca niemalże jedynym źródłem wilgoci na tych pustynnych terenach. Po wjechaniu w obłok od razu trzeba było włączyć wycieraczki, a prędkość zredukować do pięćdziesięciu na godzinę. Niestety po kilku kilometrach dogoniliśmy jakąś przeładowaną ciężarówę i wobec braku możliwość jej wyprzedzenia (widoczność poniżej dwudziestu metrów!) kontynuowaliśmy podróż z dumną trzydziestką na zegarze. I to przez prawie godzinę... Kiedy zaczęliśmy zbliżać się do wybrzeża droga zaczęła opadać i wjechaliśmy pod tę wilgotną pierzynkę, co pozwoliło nam wyprzedzić i przyspieszyć.
Poziom morza osiągnęliśmy w okolicach urokliwej miejscowości La Punta, pełniącej najprawdopodobniej rolę nadmorskiego kurortu dla mieszkańców Arequipy. Słoneczko, choć niewidoczne przez garuę, miało się już ku zachodowi, więc nie zatrzymując się popędziliśmy na północ, bo pozostało nam jeszcze do przejechania prawie półtorej setki.
Popędziliśmy to może troszkę za dużo powiedziane, bo droga która na mapie wydaj się prowadzić po plaży w rzeczywistości wyrąbana jest w nadmorskich klifach. Niewątpliwie dodaje jej to uroku i oryginalności, ale jednocześnie zmusza kierowcę do nieprzerwanego machania, wciskania, kręcenia i trąbienia (bo ciężarówka musi wiedzieć, że chcesz ją wyprzedzić). Zanim zrobiło się całkiem ciemno zdążyliśmy jeszcze poprzyglądać się kilku wioskom w których usadowiły się przetwórnie rybne i porty rybackie, co stanowiło jawny dowód na to, że zimny prąd Humbolta faktycznie bogaty jest w plankton, który tak smakuje rybkom.
Ponad dwie godziny zabrało nam dotarcie do miejsca w którym należało porzucić malowniczą Panamerikanę i zjechać do Puerto Inca. Malowniczość była co prawda czysto hipotetyczna, albowiem od dłuższego już czasu jechaliśmy w kompletnych ciemnościach, niemniej nawet w tych okolicznościach dało się wyczuć, że projektował ją ktoś wrażliwy na piękno.
Ostatnie dwa kilometry tego dnia pokonaliśmy wilgotną szutrówką, kierując się w dół, ku szumiącym falom. Na szczęście pomimo że ciemno, to kuchnia była jeszcze w pełnym blasku i mogliśmy sobie pobiesiadować przy najwymyślniejszych morskich kreaturach. Niestety tylko w trójkę, bo Maciek złożony przez gorączkę i biegunkę zaległ w łóżku i zadowolił się wyłącznie mate de coca. Dobranoc...