Po zjedzeniu rytualnej jajecznicy z półsłodkimi bułkami obraliśmy kierunek na Nazca. Poruszaliśmy się cały czas nadpacyficznym pasem pustynnym, więc krajobraz nie skłaniał do romantycznych westchnień – szarobeżowy piach, żwir, kamulce.
Kilka kilometrów przez miejscowością Nazca na fragmencie pustyni bardziej płaskim niż poprzednie, po prawej stronie drogi stoi coś, co przypomina wieżyczkę plażowego ratownika, tyle tylko, że w rozmiarze „x 10”. Po przedarciu się przez posterunki sprzedawców pamiątek i uiszczeniu potuptaliśmy po metalowych schodkach na platformę, z której roztaczał się widok. Po chwili skupienia i wsparciu się przewodnikiem ze zdjęciami dopatrzyliśmy się prawdziwych, olbrzymich geoglifów. Te dwa widoczne z wieży przedstawiały Drzewo i Ręce. Podrwiliśmy sobie nieco nad tym zjawiskowym widokiem i trzasnąwszy drzwiami pojechaliśmy na lotnisko w Nazca.
Początkowo entuzjazm związany z perspektywą polatania sobie awionetką na płaskowyżem wyrażała tylko męska część naszej drużyny. Po dotarciu na miejsce i zlustrowaniu parku maszynowego Pani Marta postanowiła dołączyć, a kiedy zamykaliśmy już samochód Martyna również stwierdził, że nie będzie sama kwitła w poczekalni. I tak oto zakupiliśmy cztery bilety na wariant „12 wielkich rysunków + akwedukty” czyli łącznie 38 minut w powietrzu za, bagatela, 90 $/os. Po dwudziesty minutach przesiadywania w poczekalni pojawił się pan w granatowych spodniach, białej koszuli z pagonami i okularach typu Tom Cruise. Po chwili siedzieliśmy w śliczniutkiej, nieco przechodzonej (przelatanej?), ośmioosobowej Cesnie. Oprócz nas było jeszcze dwóch pilotów i jakaś drobniutka Azjatka wciśnięta w ogon. Jako że było już po dwunastej i teren zdążył się nagrzać to od razu po stracie dały się odczuć termiki, czyli prądy wznoszące, które co chwila wybierały sobie za cel inne skrzydło. Pierwsze geoglify można było obserwować już po pięciu minutach lotu. Jeden z pilotów odważnie i głęboko kładł samolot na skrzydło, a drugi tymczasem wykrzykiwał nam do słuchawek w którym kierunku trzeba patrzeć i co widzieć. Po zatoczeniu okręgu następowało przełożenie samolotu na drugą burtę i ponowny okrąg, tak by pozostali pasażerowie mogli się pozachwycać. I tak dwanaście razy. Potem jeszcze cztery minuty lotu nad coś, co miejscowi nazywają akweduktami, a co w rzeczywistości jest kolistymi lejami w ziemi, mogącymi pełnić rolę cystern. Spokojne lądowanie dokładnie w trzydziestej ósmej minucie lotu zakończyło nasze obcowanie ze szkicami pozostawionymi dla kosmitów. Lub przez nich...
Nasz pensjonat, Nazca House, okazał się domem gościnnym prowadzonym przez Nancy i jej siostrę, obie w wieku zaawansowanym, ale pełne wigoru i życzliwej energii - pomimo, że używały wyłącznie hiszpańskiego rozmawiało się znakomicie. Nancy poleciła nam, żeby na wczesny obiadek udać się do La Encantada, knajpki położonej nieopodal Plaza de Armas i serwującej specjały lokalnej kuchni. Jedzenie nie dość że niezwykle smakowite, to jeszcze na tyle obfite, że ledwo doturlaliśmy się z powrotem te trzy przecznice na zasłużoną sjestę...
Po przebudzeniu wybraliśmy się jeszcze na wieczorny spacerek przed spaniem. Celem było niewielkie archeologiczne Muzeo Antonini. Idzie się pięć przecznic od Plaza de Armas, staje przed murem z metalowymi wrotami i naciska guzik dzwonka. Niewidoczny odźwierny wciska magiczny guzik i już jesteśmy w środku. Pierwsza rzecz jaka rzuca się w oczy po wejściu, to olbrzymi plakat... w języku polskim: "XX-lecie włosko-polskiej współpracy archeologicznej w Ameryce Łacińskiej" - te nasze dwie nacje to potrafią sobie znaleźć zajęcia w ciepłych krajach... W środku dość typowa kolekcja skorupek, narzędzi, ozdób i tkanin, ale wszystko bardzo ładnie wyeksponowane.
Wróciliśmy do pensjonatu ledwie po dwudziestej, albowiem dnia następnego pobudka ma być dość wczesna. Dobranoc...