Jeszcze wczoraj, na chwilę po przyjeździe, zakupiliśmy bilety na poranny rejs na Islas Ballestas – archipelag skalistych wysepek słynnych z bogactwa zamieszkującej je fauny. Na śniadaniu mieliśmy zameldować się o 7:15, ale już przed szóstą zegar biologiczny wygonił nas z łóżek i dzięki temu mogliśmy zachwycać się zatoką pełną małych rybackich łodzi, budzonych do życia promieniami wschodzącego słońca.
Kilka minut przed ósmą przy naszym stoliku z pośniadaniową kawą pojawił się jegomość, za którym podreptaliśmy (jakieś 300 metrów) do przystani, z której odpływały motorówki w kierunku wysp. W pierwszej chwili byliśmy lekko zażenowani ilością ludzi jaka tłoczyła się na nabrzeżu, no bo jak tu obcować z dzikimi zwierzętami w towarzystwie dwustu, co najmniej, osób?
Sprawni peruwiańscy organizatorzy ładowali nas do czterdziestoosobowych, wygodnych motorówek i ubierali w nowiutkie kapoki. Kilka minut po ósmej mknęliśmy z prędkością ok. 50 km/h po gładkiej tafli zatoki Paracas.
Po kilku minutach zatrzymaliśmy się przy pierwszym na naszej trasie geoglifem, czyli olbrzymiej naziemnej rycinie, przedstawiającym „kandelabr”. Do dziś nie ustalono kto wykonał tę figurę, co ona tak naprawdę przedstawia i w jakim celu powstała. Kolejnych kilkanaście minut żeglugi i dotarliśmy do wysp. Sławę swą zawdzięczają koloniom lwów morskich, fok, kormoranów, pelikanów peruwiańskich (największych na świecie), oraz innych głuptaków, albatrosów czy mew, występujących w takich ilościach, że opłacalnym stała się przemysłowa eksploatacja ptasiego guana.
Ponad godzinę kluczyliśmy pomiędzy tymi skalistymi grzędami podziwiając rozmaite formy skalne (groty, łuki, półki, mosty) i zamieszkujące je stworzonka („I kudłate, i łaciate, pręgowane i skrzydlate...”) i o dziwo nie przeszkadzało nam w tym zbytnio kilkanaście innych motorówek krążących w pobliżu. O 10. byliśmy z powrotem na przystani, patrząc na kolejną grupę oczekującą na zaokrętowanie...
Z Paracas ruszyliśmy w kierunku na Ica, peruwiańską stolicę winnic, czyli zagłębie producentów Pisco (takiej peruwiańskiej grappy). Po drodze kontynuowaliśmy rozważania na temat ogradzania murem, płotem, albo przynajmniej rządkiem kamieni kawałka lub kawału terenu i stawiania tam jakiejś szopo-altanki. I to w miejscu, gdzie w promieniu wielu kilometrów nie kompletnie nic, poza analogicznymi „daczami”... Porę karmienia w dwustu tysięcznym Ica postanowiliśmy połączyć z pogłębieniem obserwacji dotyczących sposobu i poziomu życia mieszkańców, i w tym celu udaliśmy się do... galerii handlowej. Klimatyzacja, ruchome schody, H&M, Bata, telefonie komórkowe, duży spożywczak... Wszystko tak bardzo znajome, tylko jakby skromniejsze... A na ostatnim piętrze „galeria smaków”, gdzie, na szczęście, obok Maca i Burger Kinga, udało nam się wypatrzeć lokalny fastfood, serwujący ryby i inne morskie dziwolągi w stanie surowym lub pieczonym na różne sposoby.
Oprócz świątyni konsumpcji udało nam się też odwiedzić Museo Regional, warte polecenia ze względu na ciekawą ekspozycję ceramiki i tkanin z okresu kultury Paracas (trzeba sobie doczytać w necie...) oraz ekspozycję mumii z okresu przedkolumbijskiego.
Niezwykłe wrażenie zrobił też na nas cmentarz miejski (Cementerio de Saraja). Przed bramą, oprócz oczywistych sprzedawców świeczek, kwiatków i innych ozdób nagrobnych, stoją muzykanci, których można sobie wynająć w celu wspólnego celebrowania wspomnień o zmarłym. Wewnątrz natomiast, oprócz znanych nam rodzinnych grobowców, ustawione są kilkupiętrowe „bloki” z lokalami typu M1. Przy każdym stoi młodzieniec z drabiną, bańką z wodą oraz miotełką, który za drobną opłatą pomaga dostać się odwiedzającym na odpowiednie „piętro” i przeprowadzić niezbędne prace pielęgnacyjne.
Kilka kilometrów od Ica, leży oaza Huachacina. Jak to w oazie jest tam bajorko otoczone odpowiednią roślinnością, a wokoło olbrzymie, piaszczyste wydmy. Od wszystkich innych różni ją duża ilość hoteli oraz... mrowie samochodów buggie. Wiedzieliśmy, że aby zdążyć na wieczorne hulanie po pustyni połączone z celebrowaniem zachodu słońca trzeba dotrzeć do oazy przed godziną 16. Nie tracąc czasu na jakiekolwiek formalności wrzuciliśmy bagaże do pokoju w przemiłym Hostal Huachacina Sunset i wsiedliśmy oczekującej nasz maszyny. W wehikule mogącym grać z powodzeniem w kolejnym sequelu Mad Maxa oprócz naszej czwórki siedziały jeszcze dwie Japonki i trzy białolice młode damy przeróżnych skomplikowanych narodowości. Kierowca wiedział, że pieniądze zarabia za bezdotykowe wstrzykiwanie adrenaliny do pasażerskich krwiobiegów i wywiązywał się znakomicie z tego zadania – zjazdy, podjazdy, beczki śmierci, no i oczywiście wiatr z piaskiem we włosach. Dodatkową atrakcją były zjazdy z najwyższych wydm na brzuchu na starych deskach snowboardowych – wieczorne mycie przednich zębów okazało się całkowicie zbędne ;-D Ostatnim punktem programu były pogawędki z kierowcą (m.in. opowiadał o przygodach związanych z Rajdem Dakar od kilku już lat przemierzającym te tereny) oraz sesja zdjęciowa w promieniach zachodzącego słońca.
Dzień zakończyły uporczywe prysznicowe próby wypłukania sobie piachu z rozlicznych ciała zakamarów, krótki spacer wokół oazowego jeziorka (połączone ze degustacją specjalności tutejszych barmanów czyli Pisco Sour) i podkołderkowe pogawędki w czterołóżkowym ( w tym jedno piętrowe) pokoju. Dobranoc...