Geoblog.pl    Konyack    Podróże    KAMBODŻA szybkim truchtem (Cambodia)    Atrakcje Battambang tylko niektóre zobaczyliśmy, czyli po co się tak śpieszyliśmy?
Zwiń mapę
2015
08
lut

Atrakcje Battambang tylko niektóre zobaczyliśmy, czyli po co się tak śpieszyliśmy?

 
Kambodża
Kambodża, Phnom Penh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12000 km
 
Wstanie na śniadanie nie było prostą sprawą po całej nocy spania na brzuchu (wszak po piętnastu godzinach siedzenia na desce trzeba było dać szansę organowi na odzyskanie naturalnego kształtu...). Classy Hotel jest miejscem bez wątpienia wartym polecenia. Doskonale urządzony pokój z łazienką na poziomie europejskich apartamentowców, w połączeniu z niezwykłym lobby pokrytym olbrzymimi, drewnianymi płaskorzeźbami utrzymanymi w stylistyce Angoru oraz kompetentna i przemiła obsługa - czegóż można chcieć więcej?
Jak przez mgłę pamiętaliśmy, że nocą umówiliśmy się z kierowcą tuk-tuka, który przywoził nas z przystani, że około dziesiątej może po nas przyjechać i obwieźć po mieście. Wychodząc ze śniadania jego promienny uśmiech zakomunikował nam, że "słowo droższe pieniędzy". Przed wyjściem omówiliśmy jeszcze z olśniewającą mini-recepcjonistką sprawę wieczornego transportu do Phnom Penh - wybraliśmy wariant dziewięcioosobowym busem w wersji VIP za 12 $/os.
Pan Tuk-tuker w zasadzie nie był przesadnie zainteresowany naszymi planami - sam doskonale wiedział dokąd powinien nas zawieźć. Zapytał tylko rezolutnie o której mamy być w hotelu, kopnął rozrusznik i już cieplutki wiatr włosy nam zaplatał...
Nasz tour-leader uznał, że pierwszym punktem program powinien być "bamboo train". Około dwudziestu minut slalomowaliśmy w kierunku przedmieść, by w po nagłym skręcie między jakieś budochatki wysiąść na placyku o wielkości boiska siatkarskiego - byliśmy w Terminalu A. W zasadzie logistycznie wszystko było zorganizowane jak we Frankfurcie, tylko w wykonaniu jakby podwórkowym...
Na początek odprawa biletowa: pani w bistorowych spodniach w barwach swojej kompanii sprawdziła w memo-komputerze, że są jeszcze wolne miejsca, a następnie sprzedała nam bilety, czyli zainkasowała po "fajfdola" do skajowej torebki dyndającej na jej fit-brzuchu. Odnieśliśmy wrażenie, że nasz tuk-tuk podjechał chyba pod wejście dla oficjeli, bo odstąpiono od "security control" w naszym przypadku i od razu mogliśmy wejść na "strefę". A tutaj, jak w każdym szanującym się terminalu, sklepy znanych marek - był więc Abidas, Najke, Grucci, Porada, Lacrosta, Ray Bran, itd, itp, itc... A do tego chyba mieli "happy hour", bo większość cen nie przekraczała "sridola".
W strefie smaku nabyliśmy butelkę wody, oraz cztery, zawinięte w liście bananowca, organiczne pierożki z ciasta ryżowo-kokosowego z nadzieniem z bio-fasolek i szczęśliwych kureki. Stojąc w gejcie w oczekiwaniu na bording przypatrywaliśmy się krzątaninie obsługi technicznej - zgodnie z międzynarodowymi procedurami bezpieczeństwa przygotowywali nasz pojazd do bezpiecznej podróży...
Najpierw dwóch doświadczonych i solidnie przeszkolonych młodzieńców dokonało skrupulatnej selekcji podwozia, czyli spośród osi z kółkami leżących na udeptanej ziemi unieśli dwie sztuki i umieścili na torowisku. Następnie z namysłem i znawstwem wybrali część pasażerską, czyli kadłub, czyli bambusowy leżak o wymiarach 3x2 metry i akuratnie umieścili go na podwoziu. Przyszedł czas na podpięcie zespołu napędowego - naczelny mechanik terminala podszedł do kępki trawy opodal torowiska, schylił się i uniósł... silnik do kosiarki marki YokoYama, po czym postawił go na kadłubie. Następnie przez dziurę w leżaku połączył go przy pomocy paska klinowego z jedną z osi i przesuwając silnik lewo-prawo, przód-tył ustawił optymalny kąt pracy i napięcia paska. Na tym czeklista została zakończona i zostaliśmy zaproszeni na pokład.
Kapitan założył służbową czapeczkę z maseczką na twarz, pociągnął energicznie za sznurek rozrusznika, rozepchnął pojazd niczym bobslej i z gracją wskoczył na mostek usytuowany na ogonie. Do utrzymywania prędkości przelotowej, oscylującej w pobliżu 30 km/h, służył tajemniczy drucik pociągowy wystający z "maszynowni", a skuteczność w nawigacji zapewniał jeden jedyny tor prowadzący w stronę horyzontu. Tor ten, dla porządku dodać należy, został skonstruowany na długo przed tym, zanim ludzkość wynalazła linię prostą...
Po kilku minutach łomotliwej jazdy wyszło na jaw, że na kursie kolizyjnym rośnie w oczach bliźniacza jednostka. Powiało grozą, zwłaszcza, że zmiana korytarza raczej nie wchodziła w grę, a rolę hamulca pełnił drewniany klocek przyciskany kapitańską nogą do jednego z kółek. Ci z przeciwka musieli mieć radar lub lunetę, skoro zorientowali się zawczasu, że przy naszej wadze skuteczność taranowania może być dla nich zabójcza. Wyhamowali więc nieco wcześniej, zeskoczyli w przytorne trawy i szybciutko zdemontowali swój pojazd, udostępniając nam wolną drogę. Kulturalnie zwolniwszy pomachaliśmy im wielorącz...
Terminal B, oddalony o ok. 5 km, wyglądał bardzo podobnie i podobną miał ofertę gastronomiczno-szopingową. Głowna różnica polegała na tym, że występował tu dość liczny komitet powitalny złożony z kilkuletnich dziewcząt, świadomych swojej rozbrajającej słodyczy i wciskających przyjezdnym bransoletki "własnoręcznie" wykonane z kordonka...
Po dotarciu do celu zorientowałem się w jakim celu zbudowano tę wąskotorówkę przez pola i gaje bananowców - bezpośrednio do pylistego Terminalu przylega cegielnia. Jak zeznała przemiła sprzedawczyni czegokolwiek, u której zatrzymaliśmy się na piwo prosto z lodu, praca w fabryce była ciężka, więc cegielnie zamknęli i teraz po tych samych torach którymi wyjeżdżały cegły przywożą sobie turystów i sprzedają im pamiątki. Nie dość że lżej, to jeszcze więcej się zarabia. Signum temporis...
Kiedy kapitan uznał, że już więcej pieniędzy nie uda się nikomu z nas wydoić zarządził powrót i wspólnymi siłami poskładaliśmy wiadome klocki w samodzielnie poruszającą się całość.
Przy wyjściu z Terminala A wpadliśmy wprost do naszego tuk-tuka, który w ciągu kilkunastu minut dowiózł nas do kolejnej atrakcji dnia. Po przejściu przez metalową, zielonkawordzawą bramę rodem z garażu-blaszaka zobaczyliśmy betonowe suche baseny, w których kotłowały się... krokodyle. Ferma ta, jak wyjaśniła nam urocza, krzywozęba gimnazjalistka, zajmowała się rozpłodem i wychowaniem przedszkolnym gadów, które następnie były eksportowane do Chin i Wietnamu. Chodzenie półtora metra nad trzystoma tysiącami zębisków, po krawędzi zabezpieczonej barierką sięgającą zaledwie nieco powyżej kolana ze świadomością, że ostatnie karmienie miało miejsce dziewięć dni temu, ma w sobie coś ekscytującego. Albo nawet elektryzującego...
Tylko kilka tuk-tukominut dzieliło nas od fabryki papieru ryżowego. Ale nie takiego do pisania, tylko tego do przygotowywanie spring-rolls'ów, zwanych u nas sajgonkami. Część sporego przydomowego podwórca przykryta została blachofalistą wiatą, pod którą ustawiono aparaturę z daleka przypominającą podlaską bimbrownię. Na niewielkim palenisku bulgotały dwa naczynia będące chyba obrzynami z jakichś metalowych beczek, na których naciągnięto cienkie bawełniane szmatki. Kucająca obok pani z wiaderka u swych stóp wyciągała co chwila miseczkę z niewielką ilością białej zawiesiny, niezwykle przypominającej nasz kisiel na chwilę przed wlaniem do wrzątku. Wylewała ją następnie na szmatkę, przez którą buchała para i łagodnym, miękkim, kolistym ruchem formowała cieniutkiego naleśniczka. Teraz zdejmowała stożkowatą pokrywkę z drugiego naczynia i przykrywała nią świeżo namalowany krążek. Rozpoczynał się proces parowypieku. Tymczasem pani przy pomocy długieeego noża odklejała od szmatki naleśniczek który jeszcze przed chwilą był pod pokrywką i zawieszała go na trzymanym w lewej dłoni kawałku rurki PCV, którą odwieszała na stojak za plecami. Stąd z kolei rurkę zabierał pomocnik i delikatnie rozwijał nasz opłatek wprost na suszarkę, którą stanowiła bambusowa, wyplatana siatka wielkości okna balkonowego. I tak sztuka za sztuką, aż do zapełnienia całej ramki, którą następnie odstawiano pod ścianę do wysuszenia. Miłą niespodzianką była degustacja tutejszych wyrobów - jakaś sympatyczna niewiasta brała upieczone już wcześniej "sajgonki" i wielkimi, krawieckimi nożycami kroiła je na mniejsze kawałki, dzięki czemu mogliśmy przy pomocy wykałaczki bez problemy wtykać je sobie w stosowny otworek na twarzy. W połączeniu z sosami z tych małych miseczek postawionych obok zasługiwały na miano najlepszych w życiu...
Kiedy już nasyciliśmy się papierem ryżowym nasz sympatyczny Tuk-tukiś zabrał nas do centrum i wysadził w pobliżu Wat Piphetthearam, niewielkiej świątyni buddyjskiej położonej pośrodku kwartału o wyraźnie francuskim, kolonialnym charakterze, sąsiadującym z marketem przy ulicy 113-ej. Niestety mistrzostwem khmerskich budowniczych świątyń mogliśmy zachwycać się jedynie z zewnątrz, więc już po kilkudziesięciu minutach weszliśmy pod dach bazaru.
Wszystkie produkty spożywcze i zapachy właściwe Azji południowo-wschodniej występowały to w należytej ilości i intensywności. Snując się między owocami i suszonymi kalmarami, od niebieskonogich kaczek patroszonych po kolczyki tombakowe, weszliśmy do "beauty zone" - dobrych kilkadziesiąt stoisk zajmowały Instytuty Fryzur, Laboratoria Cery, Kliniki Tipsów i tym podobne nieodzowne placówki. Poza naprawdę dużym obłożeniem w oczy rzuciło nam się to, że nad niektórymi klientkami jednocześnie pracowało nawet kilka specjalistek, robiąc jednocześnie na przykład pedicure, układając włosy i doklejając tipsy - atmosfera jak w padoku F1.
Po wyjściu na ulicę wpadło nam do głowy, żeby lunch spożyć w którejś z garkuchni w bezpośrednim sąsiedztwie marketu. Wybraliśmy miejsce o najmniejszej, jak nam się wydawało, lepkości ceraty i najbardziej oldskulowych garach, ustawionych zresztą na paleniska o wartości zapewne już archeologicznej. Dostaliśmy po misce ryżu, jakieś sosy, jakieś gotowane warzywa zamawiane przy pomocy palca. Do tego Piotr wyłożył na stolik świeżo zakupione, acz dawno suszone kilkunastocentymetrowe węgorze. Po spożyciu i zapłaceniu 7 $ stwierdziliśmy zgodnie, że jak do tej pory był to nasz najgorszy posiłek - cóż, bywa i tak...
W ramach dobrze rozumianej profilaktyki epidemiologicznej idąc w stronę nieodległego już hotelu wstąpiliśmy do spożywczaka prowadzanego przez uśmiechniętych indusów i oprócz krakersów i innych orzeszków na drogę zakupiliśmy dwie butelki ryżówki oraz czerwonego Jasia, któremu nie pozwoliliśmy zbyt długo czekać na odrobinę ludzkiego zainteresowania...
Odświeżeni w hotelowej łazience czekaliśmy na naszego busa rozłożeni wygodnie na fotelach w klimatyzowanym lobby. A ten jakoś dziwnie się spóźniał. Indagowany przez recepcjonistkę kierowca udzielał jakichś niejasnych odpowiedzi i nie potrafił dokładnie określić godziny przybycia. Wobec powyższego udałem się na obchód hotelowej strefy basenowej, w której odkryłem przyjaźnie wyglądający szynkwas. Po lekturze krótkiej listy drinków zamówiłem Mojito. Dwie mini-barmanki zainkasowały i nie tracąc ani na sekundę uśmiechu z twarzy zabrały się za sporządzanie, zerkając co chwila na kartkę z recepturą. I właśnie kiedy już pogniotły miętę z limonkami w wysokiej szklance do baru wpadła Marta z informacją, że busik przyjechał, bagaże już zapakowane i wszyscy czekają wyłącznie na mnie. Chyba "kto żonaty, ten wie" jaką przy tym miała minę... Pojednawcze "trzy sekundy, kochanie" chyba zadziałało, bo odwróciła się i pobiegła. Istotnie, po chwili dostałem wyczekaną szklanicę z dwiema słomkami i ruszyłem śladem najukochańszej. Przed drzwiami hotelu stała zaparkowana złocista Toyota Commuter oraz ze trzy osoby. Całą nasza grupa była już wewnątrz, więc nie zastanawiając się długo ruszyłem za nimi ze zroszoną szklanką w dłoni. Pan portier na ten widok zamachał nerwowo rękami i skandując "mister, mister" rzucił się na ratunek szkła. Jakież było jego zdziwienie, kiedy po czterech sekundach wyjąłem rękę z mrocznej czeluści pojazdu, dzierżąc w dłoni opróżnione naczynie - co dwie słomki, to nie jedna!
Jako że wsiadaliśmy jako ostatni, to i zapakowano nas do ostatniego rzędu - całą czwórkę dorodnych białasów, podczas gdy miejscowe filigrany rozlewały się po fotelach w trzyosobowych rzędach. No cóż, taka karma...
Kiedy już wzrok mój przywykł do klimatyzowanego półmroku zrozumiałem, dlaczego nasz dyliżans mini się pojazdem VIP - oprócz beżowej skóry otulającej wszystko z wyjątkiem szyb miał on barokowy wprost sufit. Fantazyjne arabeski z pleksi i chromu, lampki, diody, flesze i głośniki hipnotyzowały swym przepysznym, azjatyckim wyrafinowaniem. Widząc nasze opadnięte szczęki pan kierowca przeprowadził prezentację możliwości sprzętu - okazalsze od tego okazują się tylko noworoczne fajerwerki na Times Square.
Kolejnych pięć godzinek jak z bicza trzasł zleciały na przekąszaniu przekąsek, przełykaniu ryżówki (prawdziwej, koreańskiej, której temperatura nie pogarsza, ani też nie poprawia, smaku) i zastanawianiu się dlaczego wciąż jeszcze żyjemy, pomimo nieprzerwanych prób zmiany tego stanu rzeczy czynionych przez kierowcę.
Dowiezieni tuk-tukiem do Queen Wood Hotel późnym już wieczorem dostaliśmy lekkiego napadu głupawki - nasze pokoje na pierwszym piętrze nie dość że małe, to jeszcze z solidną kratą w oknach, niebieską, olejną lamperią oraz niezbyt apetyczną łazienką. Niemniej olbrzymie, rzeźbione łoża obleczone były w czystą (nie mylić z nową...) bieliznę, więc przy ostatniej szklaneczce uradziliśmy całą czwórką, że nie będziemy się dzisiaj nigdzie przenosić i umówiwszy się na dzień następny umyliśmy ząbki. Dobrej nocy..
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
Izabela
Izabela - 2015-03-05 08:40
Dobrze, Jacku,że złapałeś słońce w sak. Przyda się tu jak nic. :) I jeszcze parę krokodyli mogłeś zabrać...zrobiłyby tu porządek, pojadły :)))))))))))
 
Izaelab
Izaelab - 2015-03-05 08:41
Bardzo ciekawe zdjęcia :)
 
Izabela
Izabela - 2015-03-05 08:42
Podoba mi się tamtejszy dziadek... :) Trochę szczupły...
 
zula
zula - 2015-03-08 08:35
Zdjęcia z cyklu: "z życia kraju - okiem aparatu" fantastyczne!
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015