Geoblog.pl    Konyack    Podróże    KAMBODŻA szybkim truchtem (Cambodia)    Miasto stołeczne Phnom Penh, czyli atrakcji na długi dzień.
Zwiń mapę
2015
09
lut

Miasto stołeczne Phnom Penh, czyli atrakcji na długi dzień.

 
Kambodża
Kambodża, Phnom Penh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12000 km
 
Noc mijała spokojnie i bez świadomości, aż tu... kur zapiał! Usadził się, tenor w kuper szczypany, w bezpośrednim sąsiedztwie i od wschodu słońca nadawał bez opamiętania. To właśnie wtedy po raz pierwszy śnił mi się gar rosołu, w dodatku z wystającymi zeń łapkami...
Z oglądanej jeszcze przy wczorajszym rozchodniaczku-zdrowotniaczku mapy wynikało, że do pałacu królewskiego mamy tylko kilkanaście minut spaceru, więc pośniadawszy suto zebraliśmy wszelką elektronikę rejestrującą rzeczywistość i ruszyliśmy. Phnom Penh nie odbiega zbytnio od standardu miast w tej części świata - zabudowa niezbyt wysoka, lekko zdewastowana, chodniki zajęte przez parkujące skutery, rowery i handlarzy, jezdnie zatłoczone autami, motorkami, rikszami, ludziami i zwierzakami. Wszędzie pachnie mieszaniną spalin silnikowych i paleniskowych, wymieszanych z zapachem jedzenia. Tego świeżego, lub bardzo dawno świeżego...
Przemieszczając się nadrzecznym (Tonle Sap) bulwarem dość szybko znaleźliśmy się przed okazałą budowlą z charakterystycznym dachem. Brama w wysokim murze pozwoliła nam wejść w strefę zaskakującej ciszy - wśród drzew i kwiatów stało kilka posągów i sepulkralnych kapliczek. A wszystko to wokół wysokiego budynku o białych ścianach, z licznymi złoceniami, schodami, przeszklonymi wykuszami. Jako że wszystko pozamykane stwierdziliśmy, że zapewne król nie zwykł przyjmować gości o tak wczesnej porze i poszliśmy na tyły, gdzie mieściła się część cmentarna. Przy wejściu do niej, strzeżonej przez wielkie, czarne figury mitycznych wojowników, siedział miły starszy jegomość, który na widok naszych kamer i aparatów nie tylko nie zaczął uciekać, ale uśmiechnął się i gestem ręki poprosił o podejście. Literacką khmerszczyzną i artystycznym miganiem zaproponował, że może dla nas otworzyć małą świątynię Buddy. Po chwili zgrzytnął skobel, zsunęły się buty z nóg i wkroczyliśmy w niewysoką, kamienną ciemność. W głębi, w czarnej wnęce siedział czarny Budda w złotej szacie, a przed nim ołtarzyk z figurkami, świeczkami, kielichami, kadzidełkami... Gospodarz usadził nas w siadzie napiętnym i zachęcając do fotografowania rozpoczął jakieś dziwne rytuały: poszeptał coś, pokiwał się, poszeleścił świętą księgą, zapalił kilka kadzidełek, po czym wlał do miseczki z wodą kilka kropel... wody kolońskiej i następnie przetarł nam tym koktajlem dłonie i twarze. Uroczystość zakończyła się rytualną prośbą o datki. Ale lepiej nie do skarbonki, tylko o tu, na ten talerzyk. Wychodząc zaczęliśmy podejrzewać, że nie był to mnich ślubujący dozgonne ubóstwo...
Ponieważ król w dalszym ciągu nie zamierzał się otwierać na ruch turystyczny zaglądnęliśmy do przewodnika, żeby zobaczyć, co jeszcze ciekawego możemy odwiedzić w najbliższej okolicy. I wtedy okazało się, że wcale nie jesteśmy w pałacu królewskim! Dzieliła nas od niego jedna przecznica, więc czym prędzej wyszliśmy za świątynny (byliśmy w Wat Ounalom) mór, skręciliśmy w prawo i po kilku minutach byliśmy przy kasie biletowej.
To co zobaczyliśmy po pokonaniu wszelkich bramek i bileterów z grubsza można był przyrównać do Wilanowa (choć oczywiście centralna budowla ma "nieco" inny styl...), z tym tylko, że podczas inwazji Chińczyków. Może z Wólki Kosowskiej ;-)
Jako że wstępu do pałacu nie ma, to pokręciliśmy się chwile wokół niego, weszliśmy do jakiejś sutereny, w której wystawiono na widok publiczny kilka strojów i innych drobniejszych sprzętów i tyle. Po przejściu przez niewielkie przejście w wysokim murze weszliśmy na teren przyległej Srebrnej Pagody. Wewnątrz przepych niesłychany, wszak pełni ona rolę skarbca narodowego, chroniącego nie tylko złote naczynia, ozdobną broń i drogocenne księgi, ale również złote posągi Buddy i najsłynniejszy w całej Kambodży posąg Szmaragdowego Buddy. Oczywiście wewnątrz bose tłumy i zakaz fotografowania...
Opuszczając dziedziniec pagody otoczony wysokim, zadaszonym murem pokrytym od wewnętrznej strony "biblijnymi" malowidłami zauważyłem wielki baner naszych PeKaZetów, czyli Pracowni Konserwacji Zabytków. Podeszliśmy bliżej rusztowań i po raz kolejny upewniliśmy się , że "najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny"...
Złapanie taksówki za zwyczajowe 4 $ wyglądało jak na filmie z Nowego Jorku - podchodzisz do krawężnika, strzelasz palcami, krzyczysz "tuk-tuk" i już z piskiem opon staje przed tobą pojazd. Może niekoniecznie żółty, ale za to kierowca - tak ;-) Jadąc głównymi ulicami w ciągu kilkunastu minut dostaliśmy się do kolejnego punktu, który jednak odwiedza się nie dla przyjemności czy z ciekawości, a z poczucia obowiązku.
Mowa o Tuol Sleng, czyli muzeum-więzieniu S-21. W czasach Pol Pota tę niegdysiejszą szkołę średnią przekształcono w miejsce kaźni porównywalne z naszym Pawiakiem. Przez blisko dwie godziny snuliśmy się po szkolnych salach przerobionych na cele dla wrogów ludu - od momentu wyzwolenia przez wojska wietnamskie nie zmieniono tutaj niczego, poza usunięciem ludzkich szczątków i powieszeniem fotografii dokumentujących to masowe ludobójstwo. Przeżycia porównywalne do tych z Auschwitz i muzeum rzezi w Rwandzie...
Aby ochłonąć nieco po tych okropnościach udaliśmy do najstarszej w stolicy świątyni, czyli Wat Phnom (z 1373 roku). Posadowiona pośrodku niewielkiego, cichego parku na prawie trzydziestometrowym wzgórku, z wiodącymi do niej szerokimi schodami okazała się idealnym miejscem na złapanie równowagi. Pierwsza rzecz jaką zrobiliśmy po schodowstąpieniu, to wypuściliśmy po ptaszku. W tutejszej kulturze obdarowanie kogoś wolnością uznawane jest za dobry uczynek, więc oczywiście znaleźli się specjaliści, którzy łapią małe ptaszki, a następnie za "łandola" wyciągają je wprawnym ruchem z klatki i wkładają w dłoń pielgrzyma. Teraz wystarczy już tylko rozewrzeć palce i droga do raju robi się krótsza...
Wokół świątyni szczególną uwagę naszą zwróciło kilka posągów, dla których darami wotywnymi były jajka i... bekon. Dla nas to może nieco egzotyczne, ale wierni byli naprawdę bardzo zaangażowani w proces składania darów i odmawianie modlitw...
Centralnym punktem świątyni był oczywiście wielki posąg Buddy, ale największe wrażenie zrobiły na nas polichromie przedstawiające sceny z jego życia - chyba jeszcze nigdy w tej części świata nie widziałem tak udacznie namalowanych fresków.
Po zejściu do parteru podreptaliśmy do pobliskiego i okazałego budynku poczty, gdzie nabyliśmy pocztówki i znaczki. Po krótkiej naradzie uznaliśmy przez aklamację, że najwłaściwszym miejscem do ich wypisania będzie jakiś pobliski, sympatyczny lokal gastronomiczny. W efekcie pocztówkowe literki miały bardzo ładne, okrągłe brzuszki...
Wytoczywszy się na ulicę skręciliśmy w stronę Central Market - budynku mogącego śmiało występować jako baza księżycowa w filmie "Kosmos 1999" (ktoś go jeszcze pamięta??). Modernistyczna skorupa skrywała jednak to co w Azji lubimy najbardziej - mrówczy gwar w aromatycznych ziołach. Oczywiście kupić można było wszystko od krewetek i ośmiornic, poprzez niezwykle udane imitacje markowej elektroniki i zegarków, ciuchy, gruchy, poduchy, racuchy, aż po szwangcyngle i motocykle. Niestety wpadliśmy tam ledwie kwadrans przed zamknięciem, więc nie udało nam się zanadto nadwyrężyć portfeli, niemniej zabawa była przednia. Po wyjściu szybciutko udaliśmy się do hotelu, aby odświeżyć się nico i przebrać przed atrakcjami czekającymi nas wieczorem...
W bezpośrednim sąsiedztwie Pałacu Królewskiego siedzibę swoją ma Muzeum Narodowe. Oczywiście po zmroku jest ono zamknięte, ale za to gościnnie użycza ogrodowego amfiteatru trupie artystów-tancerzy, którym udało się zrekonstruować historyczne tańce i pieśni - rządy Czerwonych Khmerów oznaczały fizyczną eliminację wszystkich nieproduktywnych, czyli zbędnych, czyli między innymi takich "darmozjadów" jak artyści. Na szczęście kilku zakamuflowanych po wioskach tancerzy i muzykantów przetrwało i mogło przekazać to niematerialne dziedzictwo następnym pokoleniom.
Przez blisko godzinę patrzyliśmy na to kambodżańskie "Mazowsze", dając się ponieść śpiewnej, momentami ezoterycznej narracji. Szczególnie uwiodły nas kocie ruchy dziewcząt wcielających się w rolę Apsar z angkorskich reliefów - one naprawdę potrafiły zadrzeć tę nóżkę jak ogonek i wygiąć palce dłoni w kierunku sprzecznym z anatomią, nie tracąc przy tym ani na moment boskiego uśmiechu z porcelanowych twarzy. Dobrej nocy...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2015-03-09 07:12
To już szósty dzień w Kambodży... jak na krótki wyjazd to długo!
Emocji wiele od dźwięków koguta po kocie ruchy! Zdjęcia super choć nie lubię tego słowa.
a zagadka: lubią te osoby być fotografowane,podróżują dużymi grupami i są z Japonii :-)
 
Konyack
Konyack - 2015-03-09 12:18
No cóż, rolę Japończyków przejęli teraz Chińczycy, przy czym są bardziej hałaśliwi i robią jeszcze więcej zdjęć (głównie pozowanych, na tle...)
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015