Geoblog.pl    Konyack    Podróże    KAMBODŻA szybkim truchtem (Cambodia)    Płyniemy do Battambang, czyli "kilka" godzin w łodzi nikomu nie zaszkodzi.
Zwiń mapę
2015
07
lut

Płyniemy do Battambang, czyli "kilka" godzin w łodzi nikomu nie zaszkodzi.

 
Kambodża
Kambodża, Battambang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11745 km
 
Czyż godzina szósta nie jest doskonałą porą do rozpoczęcia kolejnego dnia urlopu? Tym bardziej, że pół do siódmej ma podjechać coś, co powiezie nas do oddalonej o ok. 15 km przystani na jeziorze Tonle Sap, w której rozpoczniemy marynistyczny rozdział naszej wyprawy.
Wymienione wyżej jezioro jest największym śródlądowym zbiornikiem wodnym Azji południowo-wschodniej, a do tego jednym z najbardziej „rybnych” akwenów na świecie. Jakby tego było mało, wypływająca z niego rzeka (o tej samej nazwie) w porze deszczowej zmienia kierunek pod wpływem naporu wód Mekongu (którego jest prawym dopływem) i powoduje podniesienie się poziomu jeziora o 2-3 metry oraz kilkukrotne zwiększenie jego powierzchni. Nic więc dziwnego, że okoliczna ludność uznała, że najlogiczniejsze będzie osiedlanie się nie NAD brzegiem, który raz jest tu, a raz kilka kilometrów dalej, tylko bezpośrednio NA jeziorze-żywicielu. Mamy więc pływające wioski, z pełną infrastrukturą, typu szkoła, taksówki, sklepy, knajpki, kościół, itd. Największa i najbardziej okazała wioska, dziwnym trafem, przycumowała na końcu drogi z Siem Reap, czyli najbardziej turystycznego miasta tej części wszechświata. Nie brakuje tu amatorów godzinnego pływania wynajętą łódkę między domostwami, zakończonego rytualnym wyłudzaniem zakupu wora ryżu na „potrzeby sierocińca” – przestrzegam...
Po wyładowaniu się z ośmioosobowego (!) tuk-tuka napadła nas chmara kobiet sprzedających bagietki, serki topione, banany, ciasteczka oraz inne niezbędne w drodze wiktuały. Nie rozumiem dlaczego nie miały rumu Jamajka, albo chociażby grogu – z przymusu poprzestaliśmy więc na wodzie butelkowanej typu „no gas” i około 7:15 zaokrętowaliśmy się.
Wszyscy wiemy jak wyglądają statki wycieczkowe pływające po Sekwanie w Paryżu? No to nasz wyglądał zupełnie inaczej. Miał ok. dwudziestu metrów długości, czterech szerokości i zbudowany był z jakiej tajemniczej mieszaniny włókna szklanego i gipsu. Wzdłuż burt, czyli plecami do wody, umieszczono drewniane ławki, wsparty na solidnych rurkach dach pełnił obowiązki górnego pokładu. Największe wrażenie zrobiła jednak na nas maszynownia i mostek: pierwsze było leciwym silnikiem od jakiejś demobilowej ciężarówki, a na drugie składała się kierownica od zaporożca i lewarek od sieczkarni.
Zasiedliśmy na prawej burcie, na czerwonych poduchach pewni, że lada chwila odbijemy. Ktoś puścił plotkę, że dopiero o dziewiątej (czyli za blisko dwie godziny), ale obśmialiśmy ją, wszak stateczek był już prawie pełny. Pełny ludzi. Co kilkadziesiąt minut podjeżdżał jednak jakiś nowy tuk-tuk lub inna taksówka i na pokład wtaczał nam się kolejna grupka podróżnych. Z bagażami swemi ogromnemi rzecz jasna... Kiedy już wszystkie miejsca siedzące zostały obsadzone potok ludzki skierowano na dach. A im więcej osobników na nim osiadało, tym bardziej niestabilny nasz okręt się stawał.
Kilka chwil przed dziewiątą odbiliśmy delikatnie na wstecznym, przy głośnych piskach dam, przestraszonych z lekka wahadłowymi ruchami wykonywanymi przez jednostkę już przy prędkości spacerowej. Płynęliśmy lejkowatym ujściem rzeki w kierunku jeziora mijając pływające domy i łodzie, jakąś gadzinę hodowlaną na brzegach, kilku motorowerzystów. Zanurzenie mieliśmy tak duże, że każda fala wyższa od kota lądowała na czyich plecach. Po wyjściu na otwarty akwen scenariusz został wzbogacony o lekkie podmuchy wiatru, które przy naszym umiejscowieniu środka ciężkości wystarczyły do przyginania łodzi niczym regatowej żaglówki. Po około czterdziestu minutach nasz dzielny kapitan wyciągnął z kieszeni telefon, pogęgał z kimś dłuższą chwilę, a następnie łagodnym łukiem zawrócił w kierunku pływającej wioski u lejkowatego ujścia. Po kilku minutach wyłączył silnik, ustawiwszy nas zawczasu przy wystających z wody krzaczkach, sygnalizujących płyciznę. Następne pół godzinki zleciało na spekulacjach co też się stało, bo nikt z podróżnych nie potrafił porozumieć się z załogą w żadnym języku.
Wtedy to okazało się, że płynie z nami Paweł. Sympatyczny trzydziestokilkulatek, z wizytówką oznajmiającą, że mamy do czynienia z podróżnikiem, już od półtora roku mieszkał w Kambodży i zarabiał na życie jako nauczyciel w jednej z wiosek na południe od stolicy. Pawłowi towarzyszyła stęskniona mamusia oraz jej dwie koleżanki, bawiące w Indochinach z kilkutygodniową, rodzinno-towarzyską wizytą.
Tymczasem do prawej burty przycumował nowy (oczywiście w znaczeniu: inny!) statek, sporo większy, o wyższych burtach, ale za to bez miękkich poduch na drewnianych ławkach. Korzystając z pomocnych dłoni załogi w ciągu kilku minut wszyscy pasażerowie znaleźli się tam gdzie trzeba. Nieco dłużej trwało przerzucanie bagaży wykonywane awiacyjną techniką "drag-and-drop" (w wolnym tłumaczeniu: "pociąg-i-ciś"), w którą najbardziej zaangażował się Joe, jeden z dwóch Angoli, którzy pojawili się na łodzi z worem browca i do tego na bezkompromisowej bani.
Pruliśmy fale (a właściwie to falki...) w poczuciu pełnej ulgi i bezpieczeństwa, kierując się w stronę północno-zachodniego krańca jeziora Tonle Sap, z zamiarem wpłynięcia w rzekę Stoeng Sangke, a następnie dotarcia nią do Battambang, drugiego pod względem wielkości miasta w Kambodży.
Kilka kolejnych godzin upłynęło nam, nomen omen, na podglądaniu wieśniaków-rybaków, wylegiwaniu się na słoneczku, słuchaniu kambodżańskich opowieści Pawła oraz pociąganiu łyczków i buchów najróżniejszych - pełna sielanka...
Około czternastej zatrzymaliśmy się w "motelu", czyli baraku na palach, w którym oprócz piwa z lodowej skrzyni oraz ryżu z warzywami na zimno (ale za to w styropianie), była wyczynowa toaleta dziarsko zwisająca na płynącą tonią... Ze zdjęć zdobiących ściany zorientowaliśmy się, że zajazd (a może "zapływ" bardziej...) prowadzony jest przez żonę lub siostrę lokalnego komendanta policji, więc z całą pewnością był to właściwy wybór wiozącej nas firmy żeglugowej...
Posileni podążaliśmy dalej wśród sitowia i lotosu, mijając co raz mniejsze pływające wioski i obserwując co raz bardziej zbliżające się brzegi. Nasze zainteresowanie nieustannie przykuwały dziwne bambusowe konstrukcje przypominające małopolskie żurawie studzienne, z tą wszakże różnicą, że zamiast wiadra na końcu dyndała wielka (przynajmniej 6x6 metrów) sieć-podrywka.
Chyba około osiemnastej po raz pierwszy przytarliśmy brzuchem o podłoże, ale wtedy jeszcze nikt nie zwracał na to większej uwagi. Co prawda wiedzieliśmy, że jesteśmy w środku pory suchej, a i ślady po poziomie wody widoczne na brzegach nie pozostawiały złudzeń, ale jakoś tak optymistycznie liczyliśmy na to, że jak nie w rozkładowe sześć, to już na pewno w osiem godzin dopłyniemy do celu. A tu co raz częściej było słychać szorowanie, rzeka zaczęła wyraźnie meandrować, a prędkość spadła do wózkowospacerowej.
Na krótko przed zachodem słońca coś łomotnęło, zazgrzytało, zawyło i... stanęło. Urwaliśmy śrubę napędową. Kapitan i jego pomocnik wskoczyli do wody o kolorze cafe latte i zaczęli bosymi stopami penetrować dno, pozostając w zanurzeniu niemalże po pachy [czyli głębokość była jakieś metr i trochę... ;-) ]. Łódź tymczasem została łagodnie zniesiona pod brzeg, co pozwoliło nam obserwować spokojnie całą akcję. Po dobrych kilkunastu minutach jeden z panów zanurkował, by po chwili pojawić się z błyszczącym łopatkożelastwem na ramieniu - nagrodziliśmy go gromkimi brawami. Jeszcze kilka minut i przy pomocy scyzoryka, łyżeczki do herbaty, złamanego klucza dwudziestki i śliny panowie umieścili zgubę na swoim miejscu, odpalili silnik i popełzliśmy dalej.
Rzeczka, która z całą pewnością zostałaby kajakarskim przebojem w Polsce (bo kręta jak Rospuda i płytka jak Krutynia), zakręcała już tak często, że nawigowanie naszą łodzią zaczęło przypominać manewrowanie kamperem po medynie w Marakeszu - każdy zakręt pokonywaliśmy metodą przód-tył, przód-tył, osiadając przy tym na mieliznach i wkręcając się w różne pływające sieci i śmieci. Realna prędkość spadła nam do poniżej dwóch kilometrów na godzinę. Zrobiło się ciemno, a telefoniczne GPSy nie pozostawiały złudzeń - do celu jeszcze pieruńsko daleko.
Mniej więcej wtedy Paweł zorientował się, że nasze rozmowy na temat Battambang to jednak nie żarty z przedłużającego się rejsu, tylko fakt, a on, z mamusią i koleżankami, wsiedli na niewłaściwą łódź - mieli płynąć cztery godziny do Phnom Penh, a tymczasem po dziewięciu byli w jakiejś czarnej czeliści pośrodku niczego! Kobietki na szczęście okazały się rozrywkowe i ani Pawełka nie wyrzuciły za burtę, ani go nawet nie zjadły.
Kiedy już wycie silnika i mącenie mułu śrubą przestały przynosić jakikolwiek efekt na pokładzie zaczęły się podnosić głosy niezadowolenia, zwątpienia, a nawet lekkiego wq...a. Ktoś wymyślił, żeby zacząć zatrzymywać przepływające od czasu do czasu motoczółna i czwórkami ewakuować się w stronę cywilizacji. Wszystkie te słowa i działania miały jednak dość akademicki charakter zwarzywszy na językową barierę dzielącą nas zarówno od naszych dzielnych marynarzy, jak i tych przemykających bokami.
Wtedy to nasz kapitan postanowił przerobić nasz statek na... wodolot. Zdjęli część podłogi i deszczaną pokrywę silnika, złapali jakiś narzędzi typu Adam Słodowy i w blasku latarek z telefonów komórkowych i tabletów w niecałą godzinę wymienili napęd ze śrubowego na turbinowy! Podglądający zza krzaka MacGyver rozpękł się z zazdrości...
Podczas tej operacji, w kompletnych ciemnościach, bez jedzenia i na ostatnich kroplach wody, pewien brodaty współpływacz wyciągnął z kieszeni harmonijkę ustną i zaczął subtelnie wypełniać łódź i najbliższą okolicę "tym, co wszyscy znają". Po dobrych kilkunastu minutach nieopatrzenie wyartykułowała mu się "Cicha noc" w wersji pół-jazzowej. A to stało się sygnałem dla Pawłowego fraucymeru, który przejął inicjatywę i zakomunikował wszem i wobec, że "przybieżeli do Betlejem pAstEżE"...
Wyło i trzęsło okrutnie, ale jednak poruszało nas to ustrojstwo do przodu. Co prawda pomocnik kapitana na dziobie musiał ostro odpychać się wiosłem (które w końcu złamał...) od brzegów, a co kilka chwil wskakiwać do wody i bosonożnie wyszukiwać miejsca z nieco większą ilością wody. Dałem nawet nieborakowi swoją czołówkę, bo reflektor z łodzi świecił dobre kilka metrów nad wodą i chłopaczyna brodziła całkowicie po omacku. Dzięki godnemu uznania poświęceniu i niezłomności tych niewielkich ludków karawana szła naprzód...
Stopniowo rzeczka co raz bardziej się prostowała i wody jakby przybyło, a nawet welurowa czerń nocy zaczęła blednąć w łunie wielkiego miasta... Kilka chwil przed północą dotarliśmy do Battambang. Jeszcze tylko krótka wspinaczka z plecakami po stromych schodkach z poziomu rzeki na ulicę, kilkuminutowy rajd tuk-tukiem i hotel z gorącym prysznicem... Miało być 6-8 godzin, a wyszło ponad 15 - właśnie za to kocham te samodzielne podróże. Dobrej nocy...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2015-02-27 16:13
Uśmiałam się czytając lecz gdybym tam podróżowała łodzią pewnie bym spanikowała!
Przygoda życia ...zdjęcia uzupełniają wspaniale opis dnia.
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015