Czyż godzina szósta nie jest doskonałą porą do rozpoczęcia kolejnego dnia urlopu? Tym bardziej, że pół do siódmej ma podjechać coś, co powiezie nas do oddalonej o ok. 15 km przystani na jeziorze Tonle Sap, w której rozpoczniemy marynistyczny rozdział naszej wyprawy.
Wymienione wyżej jezioro jest największym śródlądowym zbiornikiem wodnym Azji południowo-wschodniej, a do tego jednym z najbardziej „rybnych” akwenów na świecie. Jakby tego było mało, wypływająca z niego rzeka (o tej samej nazwie) w porze deszczowej zmienia kierunek pod wpływem naporu wód Mekongu (którego jest prawym dopływem) i powoduje podniesienie się poziomu jeziora o 2-3 metry oraz kilkukrotne zwiększenie jego powierzchni. Nic więc dziwnego, że okoliczna ludność uznała, że najlogiczniejsze będzie osiedlanie się nie NAD brzegiem, który raz jest tu, a raz kilka kilometrów dalej, tylko bezpośrednio NA jeziorze-żywicielu. Mamy więc pływające wioski, z pełną infrastrukturą, typu szkoła, taksówki, sklepy, knajpki, kościół, itd. Największa i najbardziej okazała wioska, dziwnym trafem, przycumowała na końcu drogi z Siem Reap, czyli najbardziej turystycznego miasta tej części wszechświata. Nie brakuje tu amatorów godzinnego pływania wynajętą łódkę między domostwami, zakończonego rytualnym wyłudzaniem zakupu wora ryżu na „potrzeby sierocińca” – przestrzegam...
Po wyładowaniu się z ośmioosobowego (!) tuk-tuka napadła nas chmara kobiet sprzedających bagietki, serki topione, banany, ciasteczka oraz inne niezbędne w drodze wiktuały. Nie rozumiem dlaczego nie miały rumu Jamajka, albo chociażby grogu – z przymusu poprzestaliśmy więc na wodzie butelkowanej typu „no gas” i około 7:15 zaokrętowaliśmy się.
Wszyscy wiemy jak wyglądają statki wycieczkowe pływające po Sekwanie w Paryżu? No to nasz wyglądał zupełnie inaczej. Miał ok. dwudziestu metrów długości, czterech szerokości i zbudowany był z jakiej tajemniczej mieszaniny włókna szklanego i gipsu. Wzdłuż burt, czyli plecami do wody, umieszczono drewniane ławki, wsparty na solidnych rurkach dach pełnił obowiązki górnego pokładu. Największe wrażenie zrobiła jednak na nas maszynownia i mostek: pierwsze było leciwym silnikiem od jakiejś demobilowej ciężarówki, a na drugie składała się kierownica od zaporożca i lewarek od sieczkarni.
Zasiedliśmy na prawej burcie, na czerwonych poduchach pewni, że lada chwila odbijemy. Ktoś puścił plotkę, że dopiero o dziewiątej (czyli za blisko dwie godziny), ale obśmialiśmy ją, wszak stateczek był już prawie pełny. Pełny ludzi. Co kilkadziesiąt minut podjeżdżał jednak jakiś nowy tuk-tuk lub inna taksówka i na pokład wtaczał nam się kolejna grupka podróżnych. Z bagażami swemi ogromnemi rzecz jasna... Kiedy już wszystkie miejsca siedzące zostały obsadzone potok ludzki skierowano na dach. A im więcej osobników na nim osiadało, tym bardziej niestabilny nasz okręt się stawał.
Kilka chwil przed dziewiątą odbiliśmy delikatnie na wstecznym, przy głośnych piskach dam, przestraszonych z lekka wahadłowymi ruchami wykonywanymi przez jednostkę już przy prędkości spacerowej. Płynęliśmy lejkowatym ujściem rzeki w kierunku jeziora mijając pływające domy i łodzie, jakąś gadzinę hodowlaną na brzegach, kilku motorowerzystów. Zanurzenie mieliśmy tak duże, że każda fala wyższa od kota lądowała na czyich plecach. Po wyjściu na otwarty akwen scenariusz został wzbogacony o lekkie podmuchy wiatru, które przy naszym umiejscowieniu środka ciężkości wystarczyły do przyginania łodzi niczym regatowej żaglówki. Po około czterdziestu minutach nasz dzielny kapitan wyciągnął z kieszeni telefon, pogęgał z kimś dłuższą chwilę, a następnie łagodnym łukiem zawrócił w kierunku pływającej wioski u lejkowatego ujścia. Po kilku minutach wyłączył silnik, ustawiwszy nas zawczasu przy wystających z wody krzaczkach, sygnalizujących płyciznę. Następne pół godzinki zleciało na spekulacjach co też się stało, bo nikt z podróżnych nie potrafił porozumieć się z załogą w żadnym języku.
Wtedy to okazało się, że płynie z nami Paweł. Sympatyczny trzydziestokilkulatek, z wizytówką oznajmiającą, że mamy do czynienia z podróżnikiem, już od półtora roku mieszkał w Kambodży i zarabiał na życie jako nauczyciel w jednej z wiosek na południe od stolicy. Pawłowi towarzyszyła stęskniona mamusia oraz jej dwie koleżanki, bawiące w Indochinach z kilkutygodniową, rodzinno-towarzyską wizytą.
Tymczasem do prawej burty przycumował nowy (oczywiście w znaczeniu: inny!) statek, sporo większy, o wyższych burtach, ale za to bez miękkich poduch na drewnianych ławkach. Korzystając z pomocnych dłoni załogi w ciągu kilku minut wszyscy pasażerowie znaleźli się tam gdzie trzeba. Nieco dłużej trwało przerzucanie bagaży wykonywane awiacyjną techniką "drag-and-drop" (w wolnym tłumaczeniu: "pociąg-i-ciś"), w którą najbardziej zaangażował się Joe, jeden z dwóch Angoli, którzy pojawili się na łodzi z worem browca i do tego na bezkompromisowej bani.
Pruliśmy fale (a właściwie to falki...) w poczuciu pełnej ulgi i bezpieczeństwa, kierując się w stronę północno-zachodniego krańca jeziora Tonle Sap, z zamiarem wpłynięcia w rzekę Stoeng Sangke, a następnie dotarcia nią do Battambang, drugiego pod względem wielkości miasta w Kambodży.
Kilka kolejnych godzin upłynęło nam, nomen omen, na podglądaniu wieśniaków-rybaków, wylegiwaniu się na słoneczku, słuchaniu kambodżańskich opowieści Pawła oraz pociąganiu łyczków i buchów najróżniejszych - pełna sielanka...
Około czternastej zatrzymaliśmy się w "motelu", czyli baraku na palach, w którym oprócz piwa z lodowej skrzyni oraz ryżu z warzywami na zimno (ale za to w styropianie), była wyczynowa toaleta dziarsko zwisająca na płynącą tonią... Ze zdjęć zdobiących ściany zorientowaliśmy się, że zajazd (a może "zapływ" bardziej...) prowadzony jest przez żonę lub siostrę lokalnego komendanta policji, więc z całą pewnością był to właściwy wybór wiozącej nas firmy żeglugowej...
Posileni podążaliśmy dalej wśród sitowia i lotosu, mijając co raz mniejsze pływające wioski i obserwując co raz bardziej zbliżające się brzegi. Nasze zainteresowanie nieustannie przykuwały dziwne bambusowe konstrukcje przypominające małopolskie żurawie studzienne, z tą wszakże różnicą, że zamiast wiadra na końcu dyndała wielka (przynajmniej 6x6 metrów) sieć-podrywka.
Chyba około osiemnastej po raz pierwszy przytarliśmy brzuchem o podłoże, ale wtedy jeszcze nikt nie zwracał na to większej uwagi. Co prawda wiedzieliśmy, że jesteśmy w środku pory suchej, a i ślady po poziomie wody widoczne na brzegach nie pozostawiały złudzeń, ale jakoś tak optymistycznie liczyliśmy na to, że jak nie w rozkładowe sześć, to już na pewno w osiem godzin dopłyniemy do celu. A tu co raz częściej było słychać szorowanie, rzeka zaczęła wyraźnie meandrować, a prędkość spadła do wózkowospacerowej.
Na krótko przed zachodem słońca coś łomotnęło, zazgrzytało, zawyło i... stanęło. Urwaliśmy śrubę napędową. Kapitan i jego pomocnik wskoczyli do wody o kolorze cafe latte i zaczęli bosymi stopami penetrować dno, pozostając w zanurzeniu niemalże po pachy [czyli głębokość była jakieś metr i trochę... ;-) ]. Łódź tymczasem została łagodnie zniesiona pod brzeg, co pozwoliło nam obserwować spokojnie całą akcję. Po dobrych kilkunastu minutach jeden z panów zanurkował, by po chwili pojawić się z błyszczącym łopatkożelastwem na ramieniu - nagrodziliśmy go gromkimi brawami. Jeszcze kilka minut i przy pomocy scyzoryka, łyżeczki do herbaty, złamanego klucza dwudziestki i śliny panowie umieścili zgubę na swoim miejscu, odpalili silnik i popełzliśmy dalej.
Rzeczka, która z całą pewnością zostałaby kajakarskim przebojem w Polsce (bo kręta jak Rospuda i płytka jak Krutynia), zakręcała już tak często, że nawigowanie naszą łodzią zaczęło przypominać manewrowanie kamperem po medynie w Marakeszu - każdy zakręt pokonywaliśmy metodą przód-tył, przód-tył, osiadając przy tym na mieliznach i wkręcając się w różne pływające sieci i śmieci. Realna prędkość spadła nam do poniżej dwóch kilometrów na godzinę. Zrobiło się ciemno, a telefoniczne GPSy nie pozostawiały złudzeń - do celu jeszcze pieruńsko daleko.
Mniej więcej wtedy Paweł zorientował się, że nasze rozmowy na temat Battambang to jednak nie żarty z przedłużającego się rejsu, tylko fakt, a on, z mamusią i koleżankami, wsiedli na niewłaściwą łódź - mieli płynąć cztery godziny do Phnom Penh, a tymczasem po dziewięciu byli w jakiejś czarnej czeliści pośrodku niczego! Kobietki na szczęście okazały się rozrywkowe i ani Pawełka nie wyrzuciły za burtę, ani go nawet nie zjadły.
Kiedy już wycie silnika i mącenie mułu śrubą przestały przynosić jakikolwiek efekt na pokładzie zaczęły się podnosić głosy niezadowolenia, zwątpienia, a nawet lekkiego wq...a. Ktoś wymyślił, żeby zacząć zatrzymywać przepływające od czasu do czasu motoczółna i czwórkami ewakuować się w stronę cywilizacji. Wszystkie te słowa i działania miały jednak dość akademicki charakter zwarzywszy na językową barierę dzielącą nas zarówno od naszych dzielnych marynarzy, jak i tych przemykających bokami.
Wtedy to nasz kapitan postanowił przerobić nasz statek na... wodolot. Zdjęli część podłogi i deszczaną pokrywę silnika, złapali jakiś narzędzi typu Adam Słodowy i w blasku latarek z telefonów komórkowych i tabletów w niecałą godzinę wymienili napęd ze śrubowego na turbinowy! Podglądający zza krzaka MacGyver rozpękł się z zazdrości...
Podczas tej operacji, w kompletnych ciemnościach, bez jedzenia i na ostatnich kroplach wody, pewien brodaty współpływacz wyciągnął z kieszeni harmonijkę ustną i zaczął subtelnie wypełniać łódź i najbliższą okolicę "tym, co wszyscy znają". Po dobrych kilkunastu minutach nieopatrzenie wyartykułowała mu się "Cicha noc" w wersji pół-jazzowej. A to stało się sygnałem dla Pawłowego fraucymeru, który przejął inicjatywę i zakomunikował wszem i wobec, że "przybieżeli do Betlejem pAstEżE"...
Wyło i trzęsło okrutnie, ale jednak poruszało nas to ustrojstwo do przodu. Co prawda pomocnik kapitana na dziobie musiał ostro odpychać się wiosłem (które w końcu złamał...) od brzegów, a co kilka chwil wskakiwać do wody i bosonożnie wyszukiwać miejsca z nieco większą ilością wody. Dałem nawet nieborakowi swoją czołówkę, bo reflektor z łodzi świecił dobre kilka metrów nad wodą i chłopaczyna brodziła całkowicie po omacku. Dzięki godnemu uznania poświęceniu i niezłomności tych niewielkich ludków karawana szła naprzód...
Stopniowo rzeczka co raz bardziej się prostowała i wody jakby przybyło, a nawet welurowa czerń nocy zaczęła blednąć w łunie wielkiego miasta... Kilka chwil przed północą dotarliśmy do Battambang. Jeszcze tylko krótka wspinaczka z plecakami po stromych schodkach z poziomu rzeki na ulicę, kilkuminutowy rajd tuk-tukiem i hotel z gorącym prysznicem... Miało być 6-8 godzin, a wyszło ponad 15 - właśnie za to kocham te samodzielne podróże. Dobrej nocy...