Geoblog.pl    Konyack    Podróże    KAMBODŻA szybkim truchtem (Cambodia)    Angkor Wat wielki jak świat.
Zwiń mapę
2015
06
lut

Angkor Wat wielki jak świat.

 
Kambodża
Kambodża, Angkor Wat
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11665 km
 
W czasie urlopu pojawiają się niekiedy takie wątpliwości i człowiek zadaje sobie pytanie czym się tak zasłużył, że wypoczynek musi rozpoczynać przed godziną piątą rano... Nie uszkadzając zbytnio budzików (bo w telefonach...) wykonaliśmy zestaw niezbędnych czynności poranno-higienicznych i z w pełni naładowanym sprzętem foto-video wtłoczyliśmy się do tuk-tuka oczekującego już przez wejściem. Droga przez ciemność wiodła w kierunku Angkor Wat, gdzie to asystowanie słońcu przy wschodzeniu jest jedną z rzeczy, którą przed zejściem z tego najpiękniejszego ze światów wykonać należy... Problem w tym, że wiedza na ten temat nie jest zastrzeżona dla wąskiego grona wybrańców i są podstawy do przypuszczeń, że rozprzestrzeniła się szeroko w Państwie Środka.
Jak sok z drzewa kauczukowego ściekały stróżki tuk-tuków, motorów, rowerów łącząc się stopniowo w coraz szerszy strumień zmierzający do bram Angoru. W kompletnych ciemnościach wysiedliśmy z naszego rydwanu i ustawiliśmy się w kolejce do „one day ticket”. Po kilku minutach podpełzania stanęliśmy oko w oko z zimną źrenicą kamerki, która na wieki zespoliła nasze wizerunki z kartonikiem upoważniającym do dotknięcia przedwieczności. Jeszcze kilka minut jazdy zatłoczonym asfaltem i Mich (nasz woźnica) wysadził nas przed kamienną bramą, machnął ręką na prawo wymawiając magiczne „sunrise direction” i odkołował pod olbrzymiego mangowca, pod którym miał na nas oczekiwać za trzy godziny.
Grobla wiodąca od bramy w kompletną ciemność wyłożona była kamiennymi płytami w stanie, o dziwo, nie gorszym niż większość polskich trotuarów. Tłok też panował jak, nie przymierzając, na Marszałkowskiej, więc ewentualne potknięcie czy obcasa zwichnięcie nie groziło niczym więcej ponad zaryciem nosem między łopatki poprzedzającego pielgrzyma.
Po pokonaniu kilkuset metrów i kolejnych bram wiodących wprost do tajemnicy stanęliśmy jakby na błoniach jasnogórskich – szemrzący tłum zwrócony w kierunku lotosowych wierz majaczących na tle lekko jaśniejącego już nieba oczekiwał mistycznego przeżycia. Byli (~śmy?) jak wyznawcy nowej religii – Świadkowie Matrycy. Nieprzebrane zastępy postaci zwróconych w tym samym kierunku oddawały hołd bożkowi Pięknego Widoku unosząc ponad głowy najróżniejszej maści pudełeczka wyświetlające „obraz i podobieństwo” tej jutrzni harmonijnej i aplauzując ją migawkowym poklaskiwaniem. Ciekaw jestem ilu Świadków dopiero na domowych monitorach oglądając „święte obrazki” zda sobie sprawę w czym uczestniczyli...
Kiedy już świt przepoczwarzył się we wschód zakończyliśmy i my nasze pikselowe obrządki i udaliśmy się do jednej z dyktowo-szmacianych restauracji, gdzie przy pomocy fotowyobrażeń posiłków i palca wskazującego zaspokoiliśmy nasze ziemskie powłoki. Idylliczny ten obrazek zmąciła tylko przypadkowa wizyta Beaty (jak wiadomo Pani Doktor w Państwowym Zakładzie Higieny...) na zapleczu kuchennym...
Słońce uniesione ledwie kilka stopni ponad linię zabudowań (czy wypada tak nazywać obiekt z pierwszej dziesiątki listy UNESCO?!) oświetlało nasze twarze, kiedy wkraczaliśmy w mityczne świątynie Angkoru. Opisywanie kolumnad, sklepień, reliefów, attyk, wieżyczek i posągów nie ma chyba większego sensu w kontekście rozstrzygnięć szanownego gremium nobilitującego do rangi Światowego Dziedzictwa Kultury... Na lekkim bezdechu pokonywaliśmy kolejne obszary kamiennego świata delektując się światłocieniem, proporcją, geometryczną konsekwencją, pradawnych rzemieślników niewysłowioną perfekcją...
Blisko półtorej godziny zabrało nam dotarcie do kulminacyjnego poziomu świątyni, zwieńczonego znanymi na całym świecie lotosowymi wieżo-kopułami. Rozbudzona wyobraźnia nie musiała się zbytnio wysilać, by zrekonstruować odczucia starożytnych władców tej ziemi ogarniających swoje włości pełnym satysfakcji spojrzeniem... Piotr przysiadł na chwilę w cieniu Buddy gdzie został oszeptany przez świątobliwego starca i obwiązany na nadgarstku czerwoną niteczką chroniąca od wszelkich złych przygód. Z drobną donacją na cele religijno-humanitarne, ma się rozumieć...
Wyszliśmy na zewnątrz zespołu świątynnego na stronę wschodnią, by móc podziwiać jej krasę w optymalnym oświetleniu. I uwiecznić najnowsze projekty Artura Ptaka, niezwykle uzdolnionego, wrażliwego, 23. letniego grafika, który opuścił nas przed dwoma tygodniami...
Stanęliśmy z boczku, pod drzewem, aby w tytoniowym obłoczku porozkoszować się monumentalnym pięknem, a tu podchodzi do nas dwóch umundurowanych policjantów. Upss, czyżbyśmy w miejscu niedozwolonym? Ale przecież nie było żadnych znaczków! A tu niespodzianka: „Łona baj suvenir, mister?” i na przyjaźnie wyciągniętej dłoni pojawia się autentyczna policyjna „blacha”! Po krótkich negocjacjach osiągnęliśmy poziom 10 USD za dwie sztuki, plus pamiątkowe zdjęcia z porucznikiem i jego podwładnym...
Tuk-tuk powiózł nas dalej, do Bayon, jeszcze większego zespołu świątynnego, przez południową bramę, do której prowadzi most z dwuszeregiem dwumetrowych homoidalnych posągów. Budowla ta, kojarzona jest głównie z wieńczącymi ją olbrzymimi, czterotwarzowymi głowami Buddy. Zbudowana na podstawie kwadratu o boku około trzystu metrów przypomina kunsztowny, wielopiętrowy tort, kolumnadowo kręty, koronkowo zwiewny, przepysznie bezkompromisowy... Niestety finezja ta działa na tyle magnetycznie, że każdy półmetr kwadratowy powierzchni płaskiej, a nawet wnękowej czy schodowej zajęty został przez jakiegoś osobnika, który właśnie fotografuje, lub też jest uporczywie fotografowany - poruszanie się po terenie przypominało wychodzenie z kościoła po świątecznej sumie... Oczywiście dość szybko straciliśmy się z pola widzenia z pozostałymi uczestnikami, ale nie powodowało to żadnych emocji, jako że umówiliśmy się za godzinkę pod drzewem w okolicach peronu słoniowego (tak, tak – można sobie pojeżdzić wokół zabytku na grzbiecie trąbacza). Jako że udało mi się wyrwać na otwartą przestrzeń już po czterdziestu minutach poczłapałem najpierw w kierunku olbrzymiego siedzącego Buddy w złotej szacie, a następnie do majaczącej za laskiem piramidy. Była to świątynia Baphoun przywodząca na pamięć dokonania ludów z meksykańskiego Jukatanu. Wspinanie się na kolejne poziomy w promieniach południowego już słoneczka, po schodach nachylonych niczym na łodzi podwodnej, zrosiło czolo perlistą satysfakcją. I ten widok ze szczytu na wiodącą doń drogę poprowadzoną kilkusetmetrowym kamiennym pomostem na tysiącu kolumienek między stawami pokrytymi kwitnącymi lotosami (no to akurat musiałem sobie wyobrazić, bo akurat pora sucha jest, i akurat krecie kopce są widoczne zamiast wodnego kwiecia...). Niezauważalnie minęła pora naszej zbiórki, więc wysłałem SMSa ze szczytu wprost do żonki ukochanej i pobiegłem (sfrunąłem niemalże!) w dół i potruchtałem w stosownym kierunku. Ledwie postawiłem stopę na bitej drodze, a tu z przejeżdżającego tuk-tuka woła mnie w niebogłosy Beata z włosem rozwianym: -Gdzie ty byłeś, już do szpitali okolicznych dzwonić chcieliśmy, szukamy cię i szukamy! Fakt, czternaście minut spóźnienia nie w kij dmuchał, więc wstyd mi się zrobiło... Po minucie wróciliśmy na miejsce zbiórki, gdzie przez kolejnych kilkanaście minut oczekiwaliśmy na Martę i Piotra, którzy właśnie trzecią rundkę ekspedycji poszukiwawczej po zakamarkach Bayonu domykali...
Po drodze do Banteay Srey kierowca wysadził nas pod restauracyjką „Coca”, gdzie za umiarkowane pieniądze zjedliśmy najlepszy z dotychczasowych posiłków – godna polecenia.
Po czterdziestu minutach jazdy z gorącym wiatrem we włosach stanęliśmy u bram Świątyni Kobiet. Filigranowo rzeźbiony różowy piaskowiec w promieniach ukośnie padającego światła zrobił na nas piorunujące wrażenie, tym bardziej, że i ludzi było tu znacznie mniej niż w poprzednich lokalizacjach.
Wracając do Siem Reap nie mogliśmy nie odwiedzić świątyni Ta Prohm, zwanej przez wszystkich Tomb Rider ze względu na wykorzystanie jej przy ekranizacji przygód Angeliny Jolie przebranej za Larę Crofft w głośnym filmie z 2001 roku. W miejscu tym najlepiej widać śmiertelną walkę toczoną między naturą, a dziełem rąk człowieczych. Spora część obiektów zawaliła się tworząc omszałe gołoborza, kilka desperacko podpartych metalowymi belami czeka na swoją kolejkę do renowacji. Największe wrażenie robią jednak drzewa przerastające kamienną substancję, naroślami potężnych korzennych boa-dusicieli wyciskających nawet z kamienia bolesną prawdę o przemijaniu... Zachodzące słońce wprawiło w ruch wszystkie paszcze i macki, ożywiło demony, złocistym pudrem pokryło kamienne twarze... A wszystko to przy ogłuszającym akompaniamencie ptactwa wszelakiego ukrytego w światłocieniach listowia, uroczyście żegnającego dzień skwarny.
W hotelu zabawiliśmy dokładnie tyle czasu, ile potrzebuje czwórka ludzi na wzięcie prysznica i zrobienie oka, a następnie podreptaliśmy do testowanego wczoraj przez Rozbickich salonu masażu. Po wstępnym obmyciu stóp zostaliśmy zaprowadzeni na pięterko, gdzie czekały wysokie łóżka poprzedzielane brązowymi kotarkami. Zalegliśmy na czterech kolejnych kolektywnie, a jako że cały czas gadaliśmy jak niesforne gimnazjalistki, to obsługa znalazła się w sytuacji i dzielące nas tekstylia odsunęła. Atmosfera była więc jak w latach osiemdziesiątych na zakładowych koloniach w Jastarni, urządzanych w gminnej szkole przerabianej przy pomocy wojskowych łóżek polowych na hostel. Czwórka silnorękiej młodzieży przez godzinę wydobywała z nas różne sapania, pojękiwania i westchnięcia, pozwalając pod zamkniętymi powiekami przewijać jeszcze raz film z obrazami dnia dzisiejszego.
Zwieńczeniem dnia była wizyta „na ceracie”, czyli w lokaleskiech garkuchni, gdzie za 15 (słownie: piętnaście) dolarów amerykańskich najedliśmy się przesmacznie i stoczyliśmy batalie z grożącym nieustannie odwodnieniem przy pomocy kilku litrów piwa Angokr. Wygraną batalię... Dobranoc.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2015-02-27 15:55
Miejsce magiczne!
...jak bardzo mi przykro ,że świat zamknięty był dla mnie 30 lat temu. Czytam relację i oglądam przepiękne zdjęcia- dziękuję za radość zwiedzania!
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015