Geoblog.pl    Konyack    Podróże    KAMBODŻA szybkim truchtem (Cambodia)    Beng Mealea i balony, czyli turysta Angkorem urzeczony.
Zwiń mapę
2015
05
lut

Beng Mealea i balony, czyli turysta Angkorem urzeczony.

 
Kambodża
Kambodża, Beng Mealea
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11624 km
 
W ciągu poprzednich trzech dób w pozycji horyzontalno-łóżkowej spędziliśmy łącznie jakieś dziewięć godzin, więc teraz proces wybudzania po ośmiogodzinnym śnie przypominał wychodzenie ze śmierci klinicznej. Niemniej zakończył się sukcesem i już o 8:30 wypełzliśmy do restauracyjki na dachu. Zamiast twarożku i owsianki do wyboru smażone makarony, ryże z krewetkami i tym podobne pyszotki, zakończone świeżymi owocami.
Punktualnie o dziewiątej wsiedliśmy do zamówionego dnia poprzedniego samochodu (bliżej nieokreślony model Toyoty) z sympatycznym i do tego mówiącym po angielsku kierowcą – kierunek Beng Mealea (60 km na wschód od Siem Reap). Ten odkryty dla świata zachodniego dopiero w latach 20. XX wieku kompleks świątynny ma nas łagodnie wprowadzić w nastrój okresu angkorskiego. Jedziemy niespełna dwie godziny, początkowo „drogą krajową”, a następnie czymś znacznie mniej komfortowym, ale o ileż bardziej urokliwie sielskim... Po drodze nabywamy w przydrożnym straganie tutejszego „gołąbka”: kawałek kijka bambusowego wymiarami zbliżonymi do „szpilki” Żywca wypełnionego farszem z ryży i czerwonej fasoli, zakorkowanego pękiem trawy, a następnie upieczonego na ognisku. Konsumpcja odbywa się w samochodzie, powodując radosne pomrukiwania i komentarze przepełnione zadowoleniem, oraz lekkie posklejanie paluszków...
Z parkingu skręcamy w lewo, przez kamienny mostek w pozostałości drogi królewskiej ułożonej z kamiennych bloków, strzeżonej przez półtorametrowej wysokości kamienne kobro-ptaki. Na końcu kilkusetmetrowej przechadzki stajemy przed pierwszym rumowiskiem szarych kamieni pokrytych biało-zielonkawym nalotem, z którego wyłaniają się kształty wskazujące na przedwieczną działalność człowieczą. Jako że liczni zwiedzający posuwają się w prawo, to my, Słowianie, skręciliśmy w lewo (co spowodowało, że pierwszą godzinę byliśmy niemalże sami). Jest tak, jak chcieliśmy, żeby było: snopki światła przeciskające się przez gęsty baldachim listowia pełzają po kamieniarskich arcydziełach, przy każdym podmuchu wiatru wydobywając z mroku coraz to nową tajemnicę. Wyobraźnia pobudzona ocalałymi w swej pierwotnej formie fragmentami dobudowuje, w magiczny sposób unosi z dna lasu i ustawia na miejsce te kamienne klocki porządkując jednocześnie puzzle płaskorzeźb wykonane bezimiennym dłutem.
Poza kilkoma miejscami zamkniętymi lub oznaczonymi jako niebezpieczne mamy pełną swobodę: żadna babuszka w bamboszach nie krzyczy z ambony swojego zydla, by nie dotykać eksponatów. Wspinamy się więc, dotykamy, wąchamy, wchłaniamy, buźki do obiektywów uśmiesznie wydymamy... Idylla nie może trwać jednak wiecznie, więc i na nas przyszła kryska – nadzialiśmy w końcu na falę złowrogo klekoczącą migawkami i zalewającą swym kolorowym bytem każdą wnękę, każdą kolumnę, schodek, płaskorzeźbę. Zadziwiające, jak przybysze z Państwa Środka (stanowiący zdecydowaną turystyczną większość na tym obszarze) konsumują spotkania z materialną historią: nie wystarcza, że staną obok czegoś i wyszczerzą się do współtowarzysza podróży lub strzelą selfika. Każdy co atrakcyjniejszy fragment staję się scenografią do wielominutowej sesji portretowej, z wystudiowanymi minami, zmienianymi pozami i nakryciami głowy. Przy czym pozuje jedna osoba (najczęściej jednak kobieta...), a grupka co najmniej kilku „miszczów” obiektywu naciska spust raz za razem. Po kilku minutach jest zmiana i któryś z myśliwych staje się zwierzyną...
Niemalże dwie godziny zajęło nam usatysfakcjonowanie zmysłów i kart pamięci. Przy parkingu nasz kierowca wskazał nam jedynie słuszną knajpkę na zasłużony lunch. Olbrzymie butle piwa Angkor pomogły uciszyć szelest wyschniętych języków, a błyskawicznie przygotowane wrzywno-jakieśtam potrawy zaspokoiły inne potrzeby pierwotne. Przy wyjściu rozanielona Beata wprosiła się na kilka chwil na jeden z hamaków przygotowanych dla kierowców oczekujących na turystów – błogość miała na twarzy, a chłopaki zaszczyt :-0
W drodze powrotnej poprosiliśmy kierowce, żeby umożliwił nam wejście do jakiejś wiejskiej chaty. Ale nie takiej uwspółcześnionej, z blachodachówką, z mikrofalówką, tylko tradycyjnej, drewnianej, na palach. Zatrzymaliśmy się więc przy typowym dla okolicy podwórcu obsadzonym bananowcami, mangowcami i jakimi tam jeszcze niezidentyfikowanymi drzewami. Po wymianie kilku zdań w miejscowym narzeczu uzyskaliśmy zaproszenie. Chatka o wymiarach mniej więcej 6 x 8 metrów posadzona była na drewnianych, dwumetrowych palach. Na werandzie, czyli pod podłogą, na bambusowym podeście 2 x 3 matry leżał zasuszony, ociemniały dziadek, siedziały trzy kobiety w wieku ogólnym i baraszkowała trójka dzieciaków. Z odległości kilku metrów obraz uzupełniał sąsiad, szwagier i dwa wychudzone psy. Kierowca pomógł nam wymienić kilka uwag na tematy ogólnożyciowe, a wyświetlacze naszych aparatów ostatecznie przypieczętowały naszą przyjaźń. Po kilku minutach najstarsza z kobiet zaprosiła nas na pokoje, do których dostaliśmy się po długiej desce, ustawionej pod dość sporym kontem, z ponabijanymi w poprzek listwami zabezpieczającymi przed ześlizgnięciem. Kiedy już oczy przywykły do ciemności okazało się, że jesteśmy w sporej kuchni. Wskazywało na to palenisko z dwóch cegieł i kupki gliny oraz kredens, czyli kilka gwoździ wbitych w ścianę nad miską, na których wisiały garnki, patelnie, miski, sitka i kilka innych utensyliów, w łącznej ilości pozwalającej na zmieszczenie w reklamówce z Biedry. Następne pomieszczenie to salon (pełniący również rolę mato-sypialni), w którym jedynym meblem była komoda, a na niej malutki, chiński telewizor kineskopowy, podłączony do... akumulatora samochodowego (jak się wyczerpie, to zawożą go do pobliskiego punku ładownia). Za nim, na ścianie, portret króla jegomości, a poniżej zdjęcie naszej gospodyni, ze zmarłym mężem i dziećmi. Wystrój wnętrza uzupełniała dziura okienna na ogród, oraz druga z czymś w rodzaju mini-balkoniku wychodząca na drogę. Pachniało rozgrzanym drewnem i paleniskiem, było przewiewnie, czyściutko i bezpretensjonalnie... Skonstatowałem, że na podobną powierzchnię wykonaną z betonu i hiszpańskiej glazury oraz podzieloną na kilka klitek przeciętny „frankowicz” musi tyrać przez całe życie, nigdy być może nie zaznając rozkoszy beztroskiego wysysania kawałka trzciny cukrowej w towarzystwie rodziny...
Do hotelu wróciliśmy wyprysznicować się i spakować na kolejny punkt dzisiejszego programu – Hot Air Baloons. Busik podjechał po nas o szesnastej i powiózł kilkanaście kilometrów za miasto, najpierw asfaltem na wschód, a potem czerwoną, pylistą gruntówką na południe. Mijaliśmy wioseczki ze znanymi nam już chatkami na patykach, umorusane dzieciaki i wszelakiej maści zieloność, przykrytą grubą warstwą ceglastego pudru. Zatrzymaliśmy się na skraju jakiegoś przysiółka, na ściernisku wielkości dwóch boisk piłkarskich. A na nim grupa zielonych ludzików w mundurach chińskiej armii ludowej bez dystynkcji i znaków rozpoznawczych rozwijała dwa stylonowe cielska naszych podniebnych bąbli, pod dyktando kilku postaci w czerwonych kombinezonach i z czerwoną gwiazdą na bejsbolówkach. Wokół zgromadziła się większość okolicznych mieszkańców i wszystkie, co do jednego, dzieciaki. Przy ogłuszającym warkocie wysokoobrotowych silników spalinowych półtorametrowej średnicy wentylatory zaczęły tłoczyć powietrze do balonów, podpięto linki do gondoli, by po chwili odpalić buchające dwumetrowymi płomieniami palniki. Przy wtórze dziecięcych pisków i ku ogólnej uciesze gawiedzi nasze pokrowce na ciepło zaczęły przybierać coraz bardziej regularny, rozpoznawalny kształt. Czerwone ludziki rozdzieliły nas na dwie grupy, poupychały w wiklinowych koszykach i rozpoczęły końcowe odliczanie. Szczęśliwe znaleźliśmy się z Rozbickimi w tej samej załodze, co zapowiadało sporą ilość wzajemnego fotouwieczniania.
Nasza winda do nieba łagodnie oderwała się od ścierniska i żegnana tuszem dwunastu tuzinów nieletnich gardeł wzniosła się ponad pióropusze palm. Kapitan wręczył Piotrowi i mnie po sporej torbie grylażowych cukierków z prośbą, żebyśmy ugościli dzieciaki na dole. No więc zrobiliśmy im słodki deszcz, przy którym biblijna manna troszkę skromnie wypadła... Pozostały tylko wątpliwości natury moralno-etycznej...
Przez czterdzieści minut szybowaliśmy nad polami i wioskami, nad pagodami i bawołami, nad lasami i rzekami... Nasz widok na niebie wzbudzał aplauz i przyjazne machanie łapkami, oraz nieodzowne dziecięce, bosonogie próby dogonienia Wielkiego Cienia. A wszystko to w promieniach zachodzącego nad równiną Angoru słońca... Lądowanie „na jajeczko” na innym ściernisku kilkanaście kilometrów od miejsca startu odbyło się w asyście całej wioski, wśród ogólnej radości i wiwatów. Po kilku pamiątkowych fociach z kapitanem Li wręczono nam stosowne certyfikaty, zapakowano do minibusów i powieziono do Siem Reap. Dobrze, że jechaliśmy te kilkadziesiąt minut – poopowiadaliśmy sobie podnieconymi głosami jak baloniarz z baloniarzem, powspominaliśmy na gorąco i wyciszyliśmy emocje...
Wysiedliśmy w okolicach Pub Street i poczłapaliśmy do poleconej przez Klimę Bocheńską restauracji „Amok”. Trzeba przyznać, że choć nie tania, to w pełni zasługuje na pochwały – nie dość, że gotują wybornie, to w dodatku serwują w naczynkach wykonanych na miejscu z liści bananowca (i zszywaczy biurowych..). Po sorbetowym deserze Beata z Piotrem zanurkowali w przybytku cielesnym w celu przetestowania „want foot massage, mister?”, a ja z najukochańszą żoneczką podreptałem do hotelu w celu poklikania i wczesnego spaćpójścia, albowiem dzień kolejny stawiał nowe wyzwania. Dobranoc...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2015-02-22 17:49
Zdjęcie dłoni - fantastyczne
Lot balonem razem ze zdjęciami tworzy to coś ...czego "zazdroszczę"!
 
PiotR
PiotR - 2015-02-23 12:16
Tak było...wracamy?
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015