Przyjeżdżanie w miejsca takie jak to późną porą, jakkolwiek męczące, ma jednak swoje dobre strony – rankiem, nie wiedząc co cię czeka, wychodzisz na werandę spoglądasz i przysiadasz z wrażenia. Majestat i monumentalizm przyrody w najlepszym wydaniu – wielka łąka z meandrującą szmaragdową rzeką Serrano, w tle majestatyczne skalne wierze Torres del Paine i do tego chmury rodem ze skandynawskich horrorów.
Po śniadaniu (wiadomo co było czy jeszcze raz opisywać?) pochyliliśmy się nad mapą regionu w towarzystwie amerykańskojęzycznego menadżera Hosteria Lago Tyndall i zaczęliśmy planować najbliższe trzy dni.
Jako że po nocnych wojażach wstaliśmy dość późno na pierwszy dzień postawiliśmy sobie zadanie o średnim stopniu trudności – wejście na Mirador Ferrier, czyli punkt widokowy nad Lago Grey, nieopodal hotel o tożsamej nazwie. Dojazd zabrał nam niecałe czterdzieści minut (a jakże, szutróweczkami) i już weszliśmy do hotelu. Podczas rozmowy z miłą recepcjonistką w wieku studenckim ustaliliśmy z całą pewnością, że oboje jesteśmy Polakami i bardzo nas ten fakt na końcu świata ucieszył. Na fali patriotycznych uczuć pani Joanna podprowadziła nas do kolegi zrządzającego rejsami stateczkiem po Lago Grey i przekonała go, do znalezienia jeszcze czterech miejsc na jutro. Kolega wił się i mozolił, aż w końcu zaproponował nam miejsca na godzinę… ósmą rano (ale zbiórka o siódmej…). Przyjęliśmy z wdzięcznością…
Dojeżdżając do hotelu mieliśmy wrażenie, że ulegliśmy zbiorowej halucynacji (nadmiar żółtego sera??) – na wielkiej łące, kilkaset metrów od brzegu, oddzielony od niego pasem gęstych zarośli stał wielki, wycieczkowy… katamaran. Po oglądnięciu z bliska okazało się, że jest on nasadzony na czterdziestostopowy kontener morski przytwierdzony do tirowskiej naczepy. Okazało się, że dziś w nocy przyjechało to monstrum przez góry (na szczęście nią tą zamkniętą drożą co my…) i niebawem będzie zwodowane. Muszą jeszcze tylko przelecieć buldożerem i równiarką tych ostatnich kilkaset metrów. Zuchy!
Na mapie ścieżka wiodąca na mirador wydawała się zupełnie krótka, toteż byliśmy lekko zdziwieni, kiedy tabliczka na jej początku poinformowała nas, że szacowany czas wejścia wynosi 2 godziny. No tak, ale różnica poziomów wynosi 700 (siedemset!) metrów, więc to jakby wchodzić na dwieście pięćdziesiąte piętro. Po schodach…
Poluzowaliśmy gorsety, otarliśmy pot z czół (zawilgotniały na samą myśl…), ustawiliśmy miny „nosem wciągam” i ruszyliśmy. Z początku nieśpiesznie, prawie ospale, powoli nabierając mocy i motywacji, by po kilkuset metrach… jeszcze zwolnić. Dość płaska łączka po kilkuset metrach wąskiej ścieżyny (czyli wyciętego w darni piętnastocentymetrowego szlaczka, na którym zapewne modelki trenowały chód wybiegowy), za kolejnym rachitycznym drzewkiem bez ostrzeżenia odpaliła w górę. Kąt nachylenia przywodził na myśl wiślane wały przeciwpowodziowe…
Oczywiście państwo Klimontowie, jako że zapewne mieli luźniejsze buty, troszkę się wysforowali, ale nie żywiliśmy do nich urazy – nie było czym żywić na głodzie tlenowym. Marta zaczęła dostrzegać co raz więcej roślinek godnych sfotografowania naszym zestawem makro (wiadomo – trzeba się zatrzymać, wyjąć, przeczyścić obiektyw, znaleźć odpowiedni kąt patrzenia, wyostrzyć, itd., itp…), a ja niespodziewanie dostrzegałem co raz bardziej interesujące formacje chmurne na co raz bliższym nieboskłonie.
Co jakiś czas spotykaliśmy się z naszą awangardą na punktach postojowo-widokowych. A widoki, przyznać trzeba, rekompensowały żal za bezpowrotnie utraconymi hektokaloriami… Sterczące pod niebiosa skaliste kły wyrastały wprost z dziąseł unurzanych w jezior ustach, z kącików których sączyły się pieniste stróżki potoków… [allle się napisało ;-) ]
Po minięciu tabliczki z napisem „600 metrów” ścieżka zagłębiła się w las schowany za szczytowym garbem. Tworzyły go najdziwniejsze drzewa jaki w życiu widziałem – to co na zboczu targanym niemiłosiernymi wietrzyskami było dwumetrowym najwyżej powykręcanym bonsajem, tutaj było jak po przyjęciu sterydów. Masywne, słoniowe niemalże, pnie podtrzymywały rozłożyste korony, które wyrastały do… linii osłony od wiatru. Wszystkie drzewa miały fryzurę a la’ Grace Jones – bujnie do góry, a potem chlast na płasko. Posuwaliśmy się niewielkim wąwozem, który dodatkowo potęgował wrażenie niezwykłej, wilgotnej i mrocznej, ciszy. Z kolejnymi metrami flora stawała się co raz niższa i bardziej zdeformowana. Już wkrótce było nam dane poznać przyczynę tego stanu rzeczy. Na ostatniej prostej przed szczytem wyszliśmy z lasu i… zostaliśmy ponownie do niego wepchnięci. Trzeba było ponakładać czapki, kaptury, rękawiczki, pozasuwać rozporki i kieszenie, i na wszystkie inne sposoby zmniejszyć powierzchnię oporową, wreszcie przybrać pozycję „z byka” i ponowić atak szczytowy.
To, że dech nam zaparło jest chyba jasne. Dyskusja toczyła się tylko pomiędzy uczestnikami czy to za sprawą wiatru (wietrzyska!), czy widoku. Pod nogami mieliśmy Lago Grey, całkiem szare, z kilkoma pływającymi górami lodowymi i zakończone jęzorem lodowca. W głębi planu, po prawej, jezioro Pahoe o wodach turkusowych niczym ulubiony szaliczek Marty. Lewą część sceny przesłaniał Cerro Paine Grand – poszarpana skała o wysokości 2750m n.p.m.
Aby nie zamienić się w paralotniarzy schowaliśmy się w skalnym zagłębieniu i oddaliśmy się błogiej kontemplacji landszaftu i niemniej przyjemnej konsumpcji przekąsek wysokoenergetycznych (tzn. batonów, sezamków, krówek i suszonych moreli, a nie tego co sobie wszyscy teraz pomyśleli…). Z niemałym trudem wychynęliśmy z dziupli w celu wykonania pamiątkowej fotki. Oczywiście o samowyzwalaczu nie mogło być mowy – nie mieliśmy kotwicy do aparatu. Pyknęliśmy więc sobie wzajemnie po kilka ujęć (przeczuwałem, że większość będzie „ruszona”…), otarliśmy setny raz łzy cieknące w stronę uszu i z hamulcem wciśniętym do podłogi (wiatr w plecy!) daliśmy się wtłoczyć do lasu. Po odsznurowaniu się i usunięciu zbędnych części garderoby rozpoczęliśmy proces mozolnego schodzenia, co wypełniło radosnym skrzypieniem niektórych kolan kolejne półtorej godzinki.
Po drodze do samochodu zaparkowanego przy hotelu minęliśmy wiadomy katamaran, który tymczasem zdołał pokonać kolejnych kilkaset metrów i na wieczór utknął na pierwszej linii nadbrzeżnych zarośli.
Kolacja w hotelowej restauracyjce weszła nam sprawnie i szybko. Ale nie tak szybko jak zjawiskowe Cono Sur Reserva Especial 2013 Carmenere, polecone przez sympatycznego menadżera. Na trzecią butelkę już sił nie wystarczyło. Dobranoc…