Geoblog.pl    Konyack    Podróże    CHILE: od Santiago do Patagonii.    W Torres del Paine dzień drugi za nami, czyli wchodzimy w kontakt z wodami.
Zwiń mapę
2014
28
lis

W Torres del Paine dzień drugi za nami, czyli wchodzimy w kontakt z wodami.

 
Chile
Chile, Torres del Paine
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15570 km
 
Oj, bolało troszkę wypełzanie spod ciepłej kołderki kilka chwil po szóstej, ale jak się chce popływać między górami (skalnymi, ale i lodowymi), to czasami trzeba się spiąć…
Monika i Bogdan wybrali dzisiaj wariant nieco inny niż my. Najpierw dojazd samochodem do przystani Pudeto na jeziorze Pahoe (tym turkusowym…), następnie półgodzinny rejs szybkim katamaranem do Refugio Paine Grande, a stamtąd przepięknie malowniczą ścieżką czterogodzinna przechadzka do Refugio Gray. Potem już tylko kilka kilometrów i punkt widokowy na czoło lodowca Gray. Jedyna trudność, to fakt, że ostatni powrotny stateczek odpływa o godz. 18:30…
Marta i ja natomiast mieliśmy podpłynąć stateczkiem do czoła lodowca, zejść na brzeg w okolicach Refugio Grey, pomaszerować szlakiem w górę ze dwie godzinki, a w drodze powrotnej spotkać się w schronisku z pierwszą parą i razem wrócić do samochodu.
Ale żeby to wszystko mogło się udać, to biedny Bogdan również musiał wstać, żeby odwieźć nas na godzinę siódmą do hotelu Lago Gray, tuż przy przystani (dziękujemy…).
Na chwil kilka przed ósmą niewielka szalupa przewiozła nas, odzianych w pomarańczowe kapoki, na pokład statku, mogącego pomieścić pięćdziesiąt osób i kilkuosobową załogę. Powitawszy nas kapitan stwierdził, że z całą pewności będziemy bardzo zadowoleni z dzisiejszego rejsu, a to ze względu doskonałe warunki pogodowe. Istotnie, nad głowami było całkiem sporo niebieskiego, a i głowy nie urywało. Kiedy tylko wypłynęliśmy zza cypla tworzącego rodzaj naturalnego portu zrozumieliśmy dlaczego łódź jest tak szczelnie zabudowana, a wszystkie okna zamknięte na głucho. Płynęliśmy pod wiatr, który pomimo pozorów słabości (wszystko jest względne…) tworzył całkiem pokaźnych rozmiarów fale, które bezlitośnie pruliśmy dziobem – widoki do przodu mieliśmy jak z kabiny prysznicowej…
Po czterdziestu minutach sztormowania dopłynęliśmy do miejsca w którym kapitan wydał zgodę na wyjście na górny pokład. Skwapliwie skorzystaliśmy, zabierając ze sobą sprzęt do rejestrowania rzeczywistości. Na boki pstrykać można było do woli, ale śmiałek który próbował wychylić się zza kapitańskiego kiosku i cyknąć unurzany w jeziorze lodowiec, natychmiast karany był pokryciem obiektywu warstwą rozpylonych w powietrzu kropel.
Po kwadransie szalupa, którą cały czas ciągnęliśmy za sobą, odwiozła naszą dwójkę na brzeg. Reszta miała przed sobą jeszcze godzinne defilowanie przed pomarszczonym, lodowym czołem (uświetnione degustacją whisky na lodzie, wiadomo jakim lodzie…) i powrót do bazy.
Wyskoczyliśmy na brzeg wprost na leżące tam kajaki, przy których krzątała się grupka ludzi w niekompletnej garderobie – część tylko w desusach, inni już w neoprenowych piankach, niektórzy nawet w gumowych kurtkach. Ewidentnie przygotowywali się do wypłynięcia!
Wstępna faza negocjacji nie była zbyt obiecująca: my nie mieliśmy rezerwacji, oni nie mieli wolnego kajaka, do tego nie mogli wziąć więcej osób przy dwóch przewodnikach, a poza tym to za późno było, bo grupa już przebrana i po przeszkoleniu. Następne dziesięć minut zabrało mi krążenie pomiędzy przewodnikami i menadżerami, przekonywanie, proszenie, wyjaśnianie, obiecywanie, opowiadanie… Pierwszych szesnaście prób zakończyło się niepowodzeniem, ale już za siedemnastym razem, po opowiadaniu o naszym doświadczeniu na „white waters” w Szkocji, Szwecji i Norwegii, opór został złamany i dostaliśmy trzy minuty na przebiórkę.
Niby kajak jak kajak, ale wsiadanie do niego ledwie kilkanaście metrów od najbliżej płynącej góry lodowej, to już inny poziom abstrakcji. Siedzieliśmy co prawda w neoprenowych (to ta pianka na kombinezony dla nurków) porteczkach z futrem w środku (naprawdę!), mieliśmy założone na biodra specjalne fartuchy zabezpieczające przed wchlapaniem wody do środka i kurteczki zrobione chyba z materiału na pontony, ale wciąż takie lekkie niedowierzanie pozostawało. No bo przecież pływamy w roztworze o temperaturze noworocznego drinka! Największe wrażenie zrobiły na nas specjalne, również neoprenowe, pokrowce na łapki, na stałe przymocowane do gryfu wiosła – było w nich komfortowo nawet gdy ręka zanurzyła się i nieco wody dostało się do środka.
Dwadzieścia kilka lat małżeństwa to doskonały trening, więc równo i miarowo wisłowaliśmy po szarej toni Szarego jeziora, od którego przepięknie odcinały się lodobłękity pływających gór. Kilkadziesiąt minut wysiłku ramieniowego i dopłynęliśmy do czoła lodowca, a w zasadzie w jego pobliże, albowiem ze uwagi na możliwość wystąpienia „tsunami” trzeba było zachować bezpieczną odległość. Do brzegu przybiliśmy za skalistym występem przy prawym brzegu, kilkadziesiąt metrów Wielkiego Hibernatora. Kilka kroków po rumowisku i stanęliśmy oko w oko z czymś, co demoluje większość zmysłów zwykłego mieszczucha strefy umiarkowanej – kolor, faktura, trzaskająca donośność, lodowaty oddech i przytłaczająca skala…
Po skonsumowaniu zaserwowanej przez przewodników termosowej herbaty (bez prądu niestety…) i czekoladowych batoników zapakowaliśmy się na powrót do naszych łupinek i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem trasa była nieco zmieniona, powykręcana między wyoblonymi przez wiatr, wodę i słońce dryfującymi odłamami przedwiecznego lądolodu. Wiatr wzmógł się na tyle, że poprzeczna fala zaczęła nieźle bujać naszymi jednostkami pływającymi - ostatnie kilkadziesiąt metrów przed przystanią cała sześciokajakowa grupa szła pełną parą i to bez jakiegokolwiek mobilizowania ze strony przewodników.
Dwie i pół godziny przeminęło (jak) z wiatrem… Sto dwadzieścia dolarów amerykańskich również odeszło w zapomnienie…
Wskoczyliśmy w suche ciuchy, uścisnęliśmy się z przewodnikami i pomaszerowaliśmy w górę do Refugio (czyli schroniska) Grey. Po kwadransie stanęliśmy przed ladą barową z nadzieją zjedzenia… śniadania. Bo choć już trzynasta dochodziła, to jeszcze nam się poranna konsumpcja nie udała – najpierw było za wcześnie, potem za szybko, wreszcie za mokro. Po krótkich negocjacjach z panienką przy kasie uzgodniliśmy, że skoro nie zamówiliśmy lunchu ze stosownym wyprzedzeniem, to możemy liczyć co najwyżej na kanapkę z tuńczykiem i szklankę piwa – ot, taka schroniskowa specyfika…
Szarpiąc bułę-gigant zębami kontemplowaliśmy zaokienną realność. I nagle, ze skał i krzakoci wyłonili się Monika z Bogdanem – synchronizacja godna co najmniej harcerzy! Okazało się, że Państwo K. trasę opisywaną w przewodniku na cztery godziny pokonali w dwie czterdzieści…
Po wymianie doświadczeń i przełknięciu tego, co się udało się w kuchni wynegocjować pozostawiliśmy naszych wyczynowców malowniczo rozrzuconych na mięciutkich kanapach i rozpoczęliśmy schodzenie do przystani katamaranu. Wiadomo wszak, że nasza prędkość przelotowa w regionach szczególnie urodziwych spada znacząco – tu widoczek, tam kwiateczek, mnóstwo robi się foteczek ;-)
Po lewej skalisto-śnieżne szczyty Cerro Paine Grande, po prawej Lago Grey z pływającymi lodówkami, nad głowami szaro, kłębiaście i świetliście, a pod stopami kamienisty tor przeszkód, ozdobiony zielonością obfitą i kwieciem wszelakiem. Szliśmy więc sobie nieśpiesznie szczerze szczerząc się…
Mniej więcej w połowie drogi Para Wytrwała zrównała się z nami i przez kilka chwil, zanim popędzili dalej, nawet udało nam się nawet przemieszczać zwartą grupą. Kiedy w końcu po trzech i pół godzinie dotarliśmy do schroniska przy przystani nasi przyjaciele kończyli już kanapkę i zasłużony puchar wina.
Półgodzinny rejs szybkim i ciepłym katamaranem przez turkusowe wody jeziora Pahoe zakończył outdorową część dnia. Pozostała jeszcze czterdziestominutowa przejażdżka szutrowymi dróżkami parku narodowego (wzbogacone o podglądanie guanako), spożycie samodzielnie uwarzonej obiadokolacji i ciepły prysznic. Dobranoc…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (13)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2014-12-09 07:30
Cudne zdjęcia...a dzień wyjątkowy!
 
George
George - 2014-12-09 17:08
Czytająctwoje dzienne relacje z podroży to czujem się jak bym był z wami na tej podroży.
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015