Ekscytujący zapowiadał się dzień – do śniadania, oprócz wiadomego zestawu, podano jakiś wyjątkowo ożywczy gatunek Yerba Mate. Po konsumpcji podjechaliśmy do centrum, do agencji w celu wykupienia wycieczek na dziś – małego trekkingu po lodowcu oraz kajakowania między górami lodowymi w kanale Uppsala. Już po dziesięciu minutach wiedzieliśmy, że przechadzki w rakach po lodzie nie będzie z powodu braku miejsc, a kajakowania nie będzie z powodu zbyt silnego wiatru. No nic tylko się zatłuc własną pięścią!
Na rozpaczanie nie było jednak zbyt dużo czasu, mieliśmy lekko ponad godzinę do odpłynięcia stateczku z Bajo de las Sombras, niewielkiej przystani już na terenie parku narodowego, którym można podpłynąć bardzo blisko czoła lodowca. Na szczęście okazało się, że nasze Durango ma w kodzie genetycznym żyłkę sportową i w razie potrzeby potrafi przemykać nadbrzeżnymi serpentynami z gracją Lambo. No prawie…
Około dwadzieścia kilometrów przed celem wyrosła przed nami niespodziewanie brama parku narodowego, wraz z bileterką. Sforsowanie tej przeszkody kosztowało nas po ok. 26 USD/osobę.
Ale nie ma co narzekać, bo właśnie wkraczamy w obszar trzeciego największego na świecie lądolodu kontynentalnego, Campos de Hielo Sur (o długości, bagatela, 500 km), którego częścią jest wspomniany lodowiec Perito Moreno. Ten ponad dwudziesto kilometrowy jęzor przemieszcza się o ok. 2 metry na dobę, co powoduje, że od jego ogromnego czoła (prawie 60 metrów wysokości i blisko 5 km szerokości) co kilkanaście minut odrywa się jakiś olbrzymi kawał i piekielnym hukiem zwala się do wody. Po rozpuszczeniu zaś zasila nurt największej rzeki Patagonii, Rio Santa Cruz, kończącej swój bieg w Atlantyku.
Stateczek (kolejne 14 USD/os) okazał się być niemalże całkowicie przeszklonym katamaranem, który napełniwszy się turystami po samą kokardę żwawo ruszył w stronę tej olbrzymiej kostkarki. Po kwadransie dotarliśmy na miejsce, czyli bezpieczne 300 m od miejsca powstawania małych tsunami. Kapitan wydał zgodę na wyjście na zewnątrz, no i się zaczęło…
Nie wiem czy głośniej trzaskał pękając lód czy migawki tych wszystkich aparatów wokół nas – i tak wszystkich pogodził ogłuszający świst wiatru. Spektakl przygotowany przez naturę był naprawdę olśniewający – wysoka na dwadzieścia pięter ściana lodu, popękana i niejednorodna, pobłyskiwała, pomimo szarości nieba, dziwnym odcieniem błękitu. Różne pęknięcia, przebarwienia, warstewki skalnych osadów, wreszcie idealne gładzie sprawiały, że miało się wrażenia patrzenia na dzieło szalonego artysty z kosmicznej huty szkła…
Blisko pół godziny nawigowaliśmy w prawo i w lewo czując na twarzach zimny oddech kolosa. W końcu jednak kapitan ostro wychylił ster na bakburtę i już po kwadransie byliśmy na stałym lądzie. Kolejny kwadrans zajął nam dojazd do parkingu na cyplu dochodzącym najbliżej lodowca. A stamtąd zmyślny chilijski projektant poprowadził w stronę Zimnego zawieszone nad ziemią kładki. Po kilku minutach stanęliśmy twarzą w twarz z głównym aktorem tego widowiska, ale znacznie wyżej niż poprzednio, patrząc mu prosto w oczy. Mistykę tego przeżycia lekko zaburzało jedynie to, że w te same oczy i w tym samym czasie patrzyło jeszcze ze cztery setki innych amatorów szkockiej na lodzie…
W końcu wyzwoliliśmy się z lodowego uścisku i ruszyliśmy w stronę parku narodowego Torres del Paine – perły w koronie chilijskiej Patagonii. Tak, tak – zatoczywszy wielkie koło (lekko ponad tysiąc kilometrów) dojechaliśmy do przejścia granicznego Cancha Carrera/Cerro Castillo. I znowu formularze do wypełnienia, i papiery samochodu do okazania, i kontrola żywnościowa, a wszystko to w panierce z nieśpiesznych ruchów latynoskich urzędników mundurowych…
Tym razem była pewna różnica w porównaniu z poprzednim forsowaniem granicy – zauważyliśmy, że złapaliśmy gumę. Po chilijskiej stronie wioseczka składała się z jednego ronda, jednego restauracyjko-sklepiku tuż przy nim i jakichś dwudziestu domostw. Dobrzy ludzie podpowiedzieli, że tam za rogiem, w trzeciej chałupie mieszka ktoś, kto kółko nam załata. Niestety okazało się, że zakład się zwinął, a następny jest w Puerto Natales, czyli jakieś 80 kilometrów na południe (a my tym razem chcieliśmy na północny-zachód). Dodatkowo sytuację komplikował fakt dość późnej już pory – dochodziła 19…
W dakarowym stylu wzięliśmy się z Bogdanem za lewar i klucz i już po kilkuminutach samochodzik znowu stał na czterech równych łapach. No może prawie równych, bo ten zapas to jednak z ograniczeniem do 70 km/h był…
W kafejce przy rondzie w którym przed wiatrem schroniły się nasze najukochańsze, pytając o koordynaty na jakiegoś gumiarza, poznaliśmy dwóch miłych tubylców. Jeden, Mario, był kierowcą turystycznego busika, a drugi, Carlos, przewodnikiem górskim i właśnie wracali do domu z Argentyny po rozstaniu z grupą. Zadzwonili do znajomego, który miał znajomego, który miał numer do mobilnego serwisu oponiarskiego. Po kilku telefonach udało im się umówić nas na stacji benzynowej przy wjeździe do Puerto Natales. Całą drogę do miasta eskortowali nas, dostosowując swoją prędkość do naszej. A kiedy już dojechaliśmy na miejsce, a gumiarza wciąż nie było, zostali z nami, żeby w razie czego pomóc.
Jak to bywa w niektórych rejonach świata „dziesięć minut” zmieniło się w godzinę z dobrym ogonem, ale w końcu zajechał. Stuletni pick-up bliżej nie określonej marki na pace przedziwnymi powrózłami przywiązany miał kompresor, przejęty chyba z demobilu po enerdowskiej armii, oraz tę przedziwną maszynę pneumatyczną do zdejmowania opon z felg. Z wnętrza pojazdu wyskoczy pięćdziesięcioletni czołgista, w stosownie upapranym kombinezonie i dużej mocy czołówce przytwierdzonej do oleistej bejsbolówki. Polewając nasze chore kółeczko wodą z „Ludwikiem” (zapieniło się tam gdzie trzeba) w kilka sekund postawił diagnozę – dziura. Kilka zgrabnych ruchów i już szlifował wewnątrz opony skaleczone miejsce, zawodowym paluchem rozprowadzał klej po gumie i naklejał przepiękną, srebrną łatkę. Cztery minuty później koło było już na swoim miejscu, a zapas upychaliśmy w bagażniku. I wtedy zauważyliśmy, że drugie tylne też wygląda podejrzanie. Jeden chlust ludwikowego roztworu i ta sama diagnoza… Za naprawę i wymianę dwóch kół, z dojazdem do klienta, zapłaciliśmy osiem tysięcy pesos, czyli niecałe czterdzieści złotych.
W międzyczasie Carlos, który od dwóch godzin był z nami na tym parkingu zamiast odjechać z żoną i córką które po niego przyjechały, wyjawił nam pewien sekret. Otóż najkrótsza droga do naszego górskiego hoteliku, która jest zamknięta na czas przebudowy, po zmroku w cudowny sposób staje się przejezdna. Przynajmniej dla miejscowych. Poinstruował nas więc szczegółowo jak to zrobić żeby nie nadkładać siedemdziesięciu kilometrów.
Półtorej godziny ciemnej jazdy, czasami nieco wyboistej i zagadkowej (będzie dziura w moście czy też nie?) minęło jak z bicza trzasł i już przed drugą byliśmy na miejscu. Uprzedzony recepcjonista nie spał na szczęście i wydał nam klucze do drewnianego domeczku. Dobranoc…
P.s.
Gdyby ktoś potrzebował przewodnika w tym rejonie, oczytanego, dowcipnego, z bardzo dobrym angielskim i do tego niezwykle uczynnego to podaję namiary: Carlos Leon carlitosleon@yahoo.com.
Carlos, Your are a wonderful, charming man. We would like to thank You once again for all You patience, help and humor – without Your cooperation we would be lost… For one night at least :-) We also want to apologize that we made Your wife and daughter wait a man coming back home after four days. God bless You all.