Na śniadanie udaliśmy się do głównego budynku naszej hosterii, gdzie wśród zabytkowych narzędzi, bibelotów, ozdób, mebli i wisiorów przyszło nam spożywać nieśmiertelną białą bułę z żółtym serem. Miłą niespodzianką był dobrze działający Internet, co dotychczas absolutnie nie było regułą.
Spakowawszy graty umyliśmy nasze już co raz mniej białe Durango, pyknęliśmy selfika i dalejże do Argentyny! Po stronie chilijskiej formalności prawie żadne – na szczęście nasze upoważnienie do przekroczenia autem granicy było wystawione prawidłowo. Kilka kilometrów dalej przywitali nas argentyńscy pogranicznicy i znowu wypełnianie tych samych formularzy…
W Perito Moreno, miejscowości leżącej ok. 60 km za granicą, skręciliśmy w prawo, w drogę numer 40, czyli główny szlak biegnący niemalże prosto na południe. Plan dzisiejszego dnia zakładał w zasadzie tylko jedną atrakcję – przejechać siedemset kilometrów przez odludne, półpustynne tereny…
Zatankowani pod korek i ze świeżym powietrzem w oponach zapuściliśmy się w tę bezkresną monotonię. Miłą niespodziankę okazał się fakt, że nasza mapa się myliła i że asfalt nie kończy się po sześćdziesięciu kilometrach. Dodatkowym ułatwiaczem był fakt, że mijały nas średnio dwa auta na godzinę, ruch można było więc uznać za umiarkowany.
Zadziwiła nas wszechobecność drucianych ogrodzeń ciągnących się przez dziesiątki kilometrów, a za nimi stad (?) owiec-indywidualistów w zagęszczeniu jedna sztuka na tysiąc metrów kwadratowych. Po pierwszych dwóch godzinach jazdy pojawiły się pierwsze guanako – pocieszne te zwierzątka obniżyły nam prędkość przelotową zmuszając swymi długimi rzęsami do zatrzymywania się co kilka kilometrów. Siedziby ludzkie widywaliśmy z oddali i nie częściej niż raz na godzinę.
Zarówno wcześniej, w Chile, jak i w Argentynie uwagę zwracały przydrożne „kapliczki”. Zatrzymaliśmy się przy kilku i ustaliliśmy pod wszelką wątpliwość, że są to odpowiedniki naszych przydrożnych krzyży upamiętniające miejsca tragicznych wypadków. Różnią się jednak dość znacznie obfitością formy oraz obyczajowością (przejawiającą się pozostawianymi napojami, posiłkami, papierosami…).
Co raz silniejszy wiatr towarzyszył nam, jako się rzekło, już od dnia poprzedniego, ale dzisiaj w okolicach miejscowości Gobernador Gregores (ok. 360 km od granicy, jedyne miejsce z działającą stacją benzynową) osiągnął swoje apogeum. Zatrzymaliśmy się żeby sfotografować niezwykle urokliwą, meandrującą rzeczułkę z jej wysokiego, płaskowyżowego brzegu. Najpierw był problem z otworzeniem drzwi, potem ze złapaniem oddechu, a w końcu nawet z utrzymaniem pionu sylwetki i poziomu aparatu. Tutejsze zachodnie wiatry potrafią nie tylko łeb wyrwać z korzeniami, ale i poturlać go przez pampę, aż do Atlantyku…
Podczas dalszej podróży, próbując rozpaczliwie utrzymać samochód na drodze bezwiednie nuciliśmy „10 w skali Beauforta”.
El Calafate to najbardziej znany kurort tej części Ameryki Południowej. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest Lago Argentino, jezioro, w którym swój żywot kończy lodowiec Perito Moreno. Gdyby zakopiańskie Krupówki były udostępnione dla ruchu kołowego, to zapewne wyglądałyby właśnie tak, jak główna ulica El Calafate – mnóstwo sklepów z pamiątkami, odzieżą outdoorową, restauracji i agencji turystycznych oferujących przeróżne formy aktywności.
Jako że dojechaliśmy dość późno do naszego hotelu Lar Aike (godny polecenia), to jedyną formą aktywności na jaką mogliśmy sobie pozwolić był wypad pieszy (dość już siedzenia w aucie!) do pobliskiej restauracyjki, gdzie krową, owcą i Carmemerem zakończyliśmy dzień. Dobranoc…