Geoblog.pl    Konyack    Podróże    CHILE: od Santiago do Patagonii.    W Santiago poranek, noc w Valparaiso.
Zwiń mapę
2014
19
lis

W Santiago poranek, noc w Valparaiso.

 
Chile
Chile, Valparaiso
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13251 km
 
Dla odmiany dzisiaj ruszyliśmy na miasto bez śniadanka, zakładając, że przecież na pewno wpadniemy na milion kafejek z croissantami i przepyszną kawą. Poranna ulica w Santiago niewiele różni się od tej, którą widzimy na co dzień. No może poza obwoźnymi punktami wyciskania soków, wszechobecnymi pucybutami oraz mniejszą nerwowością kierowców…
Przemieszczając się obok uniwersytetu zajrzeliśmy do San Francisco, najstarszego kościoła w mieście. Jak na tutejsze realia, to jest nawet imponujący, ale europejczyków na kolana rzucić nie ma szans…
Sunąc zakosami dotarliśmy do Mercado Central, niegdyś miejsca niezbędnego do życia mieszkańcom, a dziś atrakcji turystycznej udającej targ rybny. W budynku, którego wnętrze od biedy można by nazwać secesyjnym, funkcjonuje wciąż kilkadziesiąt wykafelkowanych stoisk pełnych wszystkiego co z wody, ale centralna część, pod tą ażurową kopułą, zajęta jest przez restauracyjki oferujące osobom z przewodnikami w dłoniach możliwość skosztowania tych wszystkich morskich delicji w towarzystwie rodzimego Chardonnay…
Kilka kroków dalej, w budynku urodziwego, starego dworca kolejowego Estacion Central (projektu pana Eiffel’a) urządzono muzeum kultury Mapuchów, czyli pierwotnych mieszkańców tych ziem. Niestety na temat jego zasobów nie mogę się wypowiedzieć, albowiem zostało zamknięte ze względu na montaż scenografii przed dorocznym wydarzeniem kulturalnym.
Półtoragodzinne, bezowocne poszukiwania śniadaniowi desperacko zakończyliśmy w pierwszej otwartej piekarenko-cukierence, kupując rozwodnione „cappuccino”, kilka słodkich rogalików i kubek siekanych owoców. Ławka na trotuarze posłużyła nam za stolik z fotelami…
Przemierzając ponownie zaparawaniony plac de Armas weszliśmy do muzeum Kultury Przedkolumbijskiej. Nie często zdarza się natrafić na instytucję tego typu urządzoną równie interesująco, ze smakiem, wyjaśniającą przejrzyście i frapująco jak to było w czasach pokrytych grubą warstwą dziejowej patyny.
Wzmocnieni intelektualnie i estetycznie daliśmy naszym ziemskim powłokom odrobinę pokrzepienia wstępując do baru za rogiem. Odnotowuję ten fakt nie tyle ze względu na wymyślne dania jakie przewinęły się przez nasze talerze, lecz z powodu obsługi. Po sali zastawionej około trzydziestoma stolikami żwawo krzątało się bodajże ośmiu dziarskich dżentelmenów w czarnych kamizelkach, białych koszulach z czerwonymi krawatami i długimi… metrykami - na oko średnia wieku kelnerów grubo przekraczała sześćdziesiątkę. Trzeba ten pomysł rozpropagować w Polsce…
Jako że nadszedł czas odbioru naszego autka z depo Alamo wraz z „kwitami” na Argentynę wsiedliśmy z Bogdanem do metra (uprzednio zostawiając małżonki wyposażone w karty kredytowe w dzielnicy butików i sklepików…). Pierwsze zaskoczenie to zapach – zupełnie nie odpowiadający naszym doświadczeniom z innych dużych aglomeracji (Santiago to ok. pięć milionów mieszkańców). Drugie to przestronność stacji oraz ich niebanalne ozdoby.
Odebrawszy dziewczyny i bagaże z hotelu przepchnęliśmy się do autostrady i ruszyliśmy w stroną Valparaiso. Po stu dwudziestu kilometrach nowoczesnej dwupasmówki wbiliśmy się w sam środek tego portowego miasta, którego starówka trafiła na listę UNESCO.
Strome pagórki dzielnicy Cerro Conception upstrzone są kolorowymi domkami, które nie dość, że czasy świetności mają już za sobą, to i wtedy przepychem i architektoniczną finezją nie mogły zachwycać. Jednakże z jakiś przedziwnych powodów zaułki te upodobali sobie hippisi i freaki z całego świata i postanowili ozdobić je na swój obraz i podobieństwo. Pstro więc jest i papuziaście, błyskotkowo i koralicznie. Istotną atrakcją miasta są funikular w liczbie kilkunastu, wożące od dwóch już wieków mieszkańców i przyjezdnych z poziomu morza do górnego miasta. Włóczyliśmy się więc przez całe popołudnie między tęczową młodzieżą, próbując co krok rozszyfrować co autor kolejnego graffiti miał na myśli…
Na kolacje zostaliśmy zwabieni przez długowłosą syrenę, która zaciągnęła nas na taras, z którego widok na port i miasto bez wątpienia wart jest miliona dolarów – dobrze, że nie dopisali go do rachunku…
Na zakończenie dnia, już na tym mozaikowatym placyku tuż przy naszym domu, spora grupa młodziaków urządziła sobie i nam pokaz capoeiry (to ten brazyliski wynalazek: ni to sztuka walki, ni to taniec) oraz żonglerki wszystkoprzedmiotowej. Były bębenki, fujarki, gitarki i głosy. A wszystko to jakości wątpliwej, ale za to jakże urokliwe… Dobranoc 
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2014-11-25 16:08
Urozmaicony...kolorami dzień!
Wymalowana dama i żywy kot czyli dwa "kosmity"
Miasto w różowej chmurze -piękne zdjęcie!
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015