Pierwszym punktem programu był spacerek do wodospadu Cascade de las Animas. Przydzielono nam przewodnika w osobie recepcjonisty (z angielskim na poziomie wczesnego gimnazjum) i pozwolono przejść po moście wiszącym nad rzeką Maipo. Po drugiej stronie właściciele hotelu (a niegdysiejsi latyfundyści) urządzili azyl dla dzikich zwierząt.
Nasz Pedro poprowadził nas jednak jego opłotkami w kierunku Wodospadu Dusz. Wspinaczka przez wiecznie zielony las liściasty trwała około trzydziestu minut. Posapując z lekka podziwialiśmy co raz szerszą panoramę okolicy, ptaszki i ważki, oraz różnej maści sukulenty wczepione w ściany wąwozu. Krótka sesja fotograficzna, kilka słów zachwytu nad szczodrością Stwórcy i schodzimy.
Tym razem przechodząc obok wielkiego wybiegu wygrodzonego stalową siatką w leśnym zaciszu mieliśmy więcej szczęścia niż idąc pod górę – oczom naszym ukazała się prawdziwa puma. Bacząc, by nie przełożyć palców na drugą stronę staliśmy w odległości zaledwie kilku metrów od gibkiej władczyni tej krainy i jak paparazzi wypełniliśmy okolice szumem migawek.
Zrezygnowaliśmy z wizyty na hotelowym, wielkim, okrągłym basenem w kształcie niecki i spakowawszy się z wprawą ruszyliśmy w stronę stolicy.
Pierwszym punktem była wizyta w miejskim biurze naszej wypożyczalni samochodowej celu odebrania notarialnego upoważnienia do przekroczenia granicy Chilijsko-Argentyńskiej. Niestety na miejscu okazało się, że są jakieś problemy formalne z dokumentami naszego Durango. Musieliśmy go zostawić do następnego dnia z nadzieją, że jednak uda się sprawę załatwić…
Odwiezieni do hotelu w centrum zrzuciliśmy graty i od razu wypadliśmy na miasto. Jako że pierwszym punktem programu była wizyta w Museo Nacional de Bellas Artes to ledwo mogliśmy dogonić Martę, która nawigowała po zatłoczonych trotuarach jak by się tutaj urodziła…
Samo miasto, pięciomilionowa metropolia, sprawiało wrażenie połączenia Auckland z Sajgonem – uporządkowany brak pośpiechu miesza się tutaj z mrówczym gwarem. Pierwsze co rzuca się w oczy przybyszowi z Europy, to całkowity brak turbanów, dredów, skosów – to raczej królestwo szerokich nosów. Samochody to głównie Korea, Japonia i Chiny, z domieszką USA i Europy, ale raczej w rozmiarach rozsądnych, praktycznych, bez niepotrzebnego zadęcia. Architektura zdaje się być podporządkowana wymogom sejsmologów, ale nie jest pozbawiona nowoczesnego polotu. Tak zwanych zabytków jest niewiele i z oczywistych powodów są mniej lub bardziej udanymi kopiami budowli ze starego świata…
W tym kontekście Muzeum Sztuk Pięknych przyjemnie nas zaskoczyło. Wewnętrzne patio klasycystycznego gmachu przykrywa przeszklony dach o konstrukcji, jakby wyszła z pracowni pana Alfreda Eiffla… A w środku kompletne zaskoczenie – wśród marmurów i kryształowych kandelabrów wyrosła wysoka na jakieś sześć metrów góra ciuchów, sekondhendowych, prawienowych. Trudno o dosadniejszą aluzję do konsumpcjonistycznego marnotrawstwa… Ekspozycje w salach na obu piętrach nie rzucały na kolana i po raz kolejny potwierdzały aspiracje antypodów do tych wartości, z których tak skutecznie się wyzwoliły na drodze wojen niepodległościowych…
Dwa najważniejsze place na naszej przedwieczornej trasie sprawiły nam niemiłe niespodzianki. Plaza de Armas (ten z palmami, katedrą i pomnikiem Valdivii, fundatora Santiago) na czas prowadzonego remontu cały został otoczony czarnym płotem o wysokości prawie trzech metrów. Esteci…
Plaze de la Costitucion co prawda był w całości widoczny, ale dostęp do Palacio de la Moneda został odgrodzony barierkami i karabinierami, albowiem pan prezydent miał jakichś gości… Postaliśmy kilka chwil, poczytaliśmy nieco o zamachu stanu w 1973, powspominaliśmy ofiary rządów Pinochet’a, filozoficznie porozprawialiśmy o zabliźnianiu się ran podziwiając popisy deskorolkarzy…
Kolacyjkę w studenckim barze Peppe Nero nieopodal uniwersytetu zapamiętamy (o co nie łatwo przy tych wszystkich Merlotach i Carmenere’ach…) ze względu na kelnera, który mówił nie tylko po hiszpańsku… ;-)