Geoblog.pl    Konyack    Podróże    CHILE: od Santiago do Patagonii.    Dolina Maipo, czyli do lodowca bez śniegowca.
Zwiń mapę
2014
17
lis

Dolina Maipo, czyli do lodowca bez śniegowca.

 
Chile
Chile, Bagnos de Colina
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13072 km
 
Całą noc szumiało nam i szumiało, i śniły się nam te silniki odrzutowe… Poranek dnia następnego wyjaśnił przyczynę tych awiacyjnych snów – obudziliśmy się nad bystrzami rzeki Maipo. Hotel Cabanas Cascada de les Animas to rozległy teren typu lodge, z wieloma atrakcjami – jest rafting, kucyki, miejsca piknikowe z grillami, niezwykła tyrolka, restauracyjnki, itp. A wszystko to rozlokowane w przestronnym lesie nad wysokim brzegiem rzeki, o tej porze roku w kolorze gorącej czekolady, z lekką pianką tu i ówdzie.
Nasze bungalowy to pokryte trzciną kopuły, częściowo wiszące na palach, z tarasikami wychodzącymi na rzekę, kaktusy rosnące na drugim jej brzegu i skaliste góry wznoszące się niemal do nieba. W środku łóżko o powierzchni małej kawalerki i jeszcze większą kołdrą, staroświecka koza grzewcza oraz łazienka z drewnianych bali i wysokiej jakości ceramiki.
Pomimo, że padliśmy na poduszki dobrze po drugiej, to już o dziewiątej zameldowaliśmy się na śniadaniu w restauracyjne uroczo zawieszonej nad kanionem naszej brunatnej rzeki. Poza standardową szynką, serem i jajecznicą ugoszczono nas pyszną pastą z avocado i wielkimi, jędrnymi truskawkami o mocno poziomkowym aromacie – wszak listopad, to prawie jak koniec maja…
Check-in zrobiliśmy dopiero po śniadaniu, ale nikomu to nie przeszkadzało – wszystko dzieje się tutaj z dużym uśmiechem i na totalnym luzie. Nieco czasu zabrały nam sprawy finansowe. Warto, żeby wszyscy obcokrajowcy wybierający się do Chile pamiętali, że płacąc za nocleg przy okazanie karteczki z kontroli paszportowej potwierdzającej wjazd oraz samego paszportu nie płacą podatku VAT, wynoszącego, bagatela, 19%.
Po pozytywnym załatwieniu tej przyziemnej sprawy pojechaliśmy na wschód, czyli w góry, drogą o pogodnej nazwie El Vulcano. Pierwszych dwadzieścia kilometrów wiliśmy się po asfalcie rozprawiając nad urokami życia w miejscowościach złożonych z dwudziestu chałup z blachy falistej i horyzontem zamkniętym bazaltem, granitem i krzakiem rachitycznym. Jedynie wąski pas ziemi przy samej rzece zielenił się winną latoroślą (której sława wybiega daleko poza granice kraju…) i morelowymi sadami.
Gdy wreszcie szutry wdarły się pod nasze koła prędkość spadła do trzydziestu kilku na godzinę, a blacha na domostwach stała się jeszcze bardziej falista i rdzawa. Oprócz nas po drodze poruszały się wielkie ciężarówki ciągnące „wanny” z jakimś kruszywem, japońskie pick-up’y oraz jeźdźcy konni przepędzający stada różnych stworzeń.
Zjechaliśmy z El Vulcano w lewo i po kilometrze zaparkowaliśmy u wrót parku narodowego El Morado. W szarym pyle przed bramą stało kilka domostw z rękodzielnymi szyldami zdradzającymi biznesowe zacięcie właścicieli – napoje, słodycze, hot-dogi… Szkoda tylko, że wszystkie zamknięte były na cztery spusty i kilka kłódek. W końcu udało się znaleźć obiekt z otwartymi drzwiami i żywym Chilijczykiem w środku. Półmrok, kurz, stół bilardowy w stanie agonalnym i trochę nieokreślonych gratów. I pomimo, że pan znał biegle hiszpański a my nie, to udało nam się zakupić dwie butelki rosyjskiego (sic!) piwa. W gratisie dostaliśmy jeszcze litrową butelkę wody… z kranu. I pomaszerowaliśmy w góry…
Przy wejściu na teren parku przemili strażnicy skasowali od nas po 2 000 pesos (ok. 12 pln) i wpisali nazwiska wszystkich do wielkiej księgi. Na ścianie wisiał tabliczkowy „licznik” obwieszczający dumnie, że już od 315 dni nie było wypadku. Śmiertelnego?
Kamienisty szlak wznosił się dość stromo razem z dnem głębokiej doliny, począwszy od wysokości ok. 1850 m.n.p.m. Poza nami widzieliśmy jeszcze tylko kilka osób, jedną wycieczkę szkolną w pomarańczowych koszulkach oraz swobodnie biegające mustangi. A wszystko to na tle trawy i krzaczków wysokogórskich, z pomiędzy których od czasu do czasu wyzierały czerwonawe plamy zażelazionych wywierzysk. Dotarcie do jeziorka leżącego u stóp lodowca San Francisco na wysokości 2450 m.n.p.m. zabrało nam prawie dwie godziny. Część wycieczki oddała się moczeniu stóp w lodowatej (!) wodzie, a inna poprzestała na wystawianiu buzi ku słonecznym niebiosom. Bogdan, na dorżnięcie, założył buty i pobiegł (biegiem pobiegł!) kolejne 100 metrów pionie, żeby własnoręcznie dotknąć śniegu powyżej jeziora…
Kolejny punkt programu to Bagnos de Colina. Jedzie się tam 10 kilometrów, początkowo szutrami, a następnie kamolastym korytem wyschniętej rzeki. Po uiszczeniu Panu Szlabanowemu wjeżdżamy na teren wyglądający jak Pammucale w miniaturze. Główna różnica polega jednak na tym, że do tutejszych wapiennych misek można wejść i zanurzyć się w wodzie o temperaturze dochodzącej do 60 st.C. Widok na ośnieżone szczyty i kołujące kondory – w cenie…
Po godzinnym wypluskiwaniu opłuknęliśmy z siebie nadmiar minerałów i wróciliśmy do San Alfonso. Jednakże zamiast skorzystać z hotelowej gastronomii udaliśmy się „na misto”, gdzie w bardzo lokalesowym lokalu pochłonęliśmy co najmniej ćwiartkę wyśśśmienitej krowy suto zakrapianej zacnym Carmenere z doliny Maipo… Sen w naszych trzcinowych domkach przyszedł szybko i wciągnął głęboko. Dobranoc...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2014-11-21 07:51
Cudnie aż dech zapiera!
Najchętniej krzyczałabym.."ludzie czytajcie podróż Konyack do Chile!"
 
tealover
tealover - 2014-11-21 19:35
jeju, jak cudnie
 
Konyack
Konyack - 2014-11-22 12:45
Dziękuję, dziewczęta - nieustająco dodajecie ochoty do dalszego w klawiaturę stukania :-)
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015