Całą noc szumiało nam i szumiało, i śniły się nam te silniki odrzutowe… Poranek dnia następnego wyjaśnił przyczynę tych awiacyjnych snów – obudziliśmy się nad bystrzami rzeki Maipo. Hotel Cabanas Cascada de les Animas to rozległy teren typu lodge, z wieloma atrakcjami – jest rafting, kucyki, miejsca piknikowe z grillami, niezwykła tyrolka, restauracyjnki, itp. A wszystko to rozlokowane w przestronnym lesie nad wysokim brzegiem rzeki, o tej porze roku w kolorze gorącej czekolady, z lekką pianką tu i ówdzie.
Nasze bungalowy to pokryte trzciną kopuły, częściowo wiszące na palach, z tarasikami wychodzącymi na rzekę, kaktusy rosnące na drugim jej brzegu i skaliste góry wznoszące się niemal do nieba. W środku łóżko o powierzchni małej kawalerki i jeszcze większą kołdrą, staroświecka koza grzewcza oraz łazienka z drewnianych bali i wysokiej jakości ceramiki.
Pomimo, że padliśmy na poduszki dobrze po drugiej, to już o dziewiątej zameldowaliśmy się na śniadaniu w restauracyjne uroczo zawieszonej nad kanionem naszej brunatnej rzeki. Poza standardową szynką, serem i jajecznicą ugoszczono nas pyszną pastą z avocado i wielkimi, jędrnymi truskawkami o mocno poziomkowym aromacie – wszak listopad, to prawie jak koniec maja…
Check-in zrobiliśmy dopiero po śniadaniu, ale nikomu to nie przeszkadzało – wszystko dzieje się tutaj z dużym uśmiechem i na totalnym luzie. Nieco czasu zabrały nam sprawy finansowe. Warto, żeby wszyscy obcokrajowcy wybierający się do Chile pamiętali, że płacąc za nocleg przy okazanie karteczki z kontroli paszportowej potwierdzającej wjazd oraz samego paszportu nie płacą podatku VAT, wynoszącego, bagatela, 19%.
Po pozytywnym załatwieniu tej przyziemnej sprawy pojechaliśmy na wschód, czyli w góry, drogą o pogodnej nazwie El Vulcano. Pierwszych dwadzieścia kilometrów wiliśmy się po asfalcie rozprawiając nad urokami życia w miejscowościach złożonych z dwudziestu chałup z blachy falistej i horyzontem zamkniętym bazaltem, granitem i krzakiem rachitycznym. Jedynie wąski pas ziemi przy samej rzece zielenił się winną latoroślą (której sława wybiega daleko poza granice kraju…) i morelowymi sadami.
Gdy wreszcie szutry wdarły się pod nasze koła prędkość spadła do trzydziestu kilku na godzinę, a blacha na domostwach stała się jeszcze bardziej falista i rdzawa. Oprócz nas po drodze poruszały się wielkie ciężarówki ciągnące „wanny” z jakimś kruszywem, japońskie pick-up’y oraz jeźdźcy konni przepędzający stada różnych stworzeń.
Zjechaliśmy z El Vulcano w lewo i po kilometrze zaparkowaliśmy u wrót parku narodowego El Morado. W szarym pyle przed bramą stało kilka domostw z rękodzielnymi szyldami zdradzającymi biznesowe zacięcie właścicieli – napoje, słodycze, hot-dogi… Szkoda tylko, że wszystkie zamknięte były na cztery spusty i kilka kłódek. W końcu udało się znaleźć obiekt z otwartymi drzwiami i żywym Chilijczykiem w środku. Półmrok, kurz, stół bilardowy w stanie agonalnym i trochę nieokreślonych gratów. I pomimo, że pan znał biegle hiszpański a my nie, to udało nam się zakupić dwie butelki rosyjskiego (sic!) piwa. W gratisie dostaliśmy jeszcze litrową butelkę wody… z kranu. I pomaszerowaliśmy w góry…
Przy wejściu na teren parku przemili strażnicy skasowali od nas po 2 000 pesos (ok. 12 pln) i wpisali nazwiska wszystkich do wielkiej księgi. Na ścianie wisiał tabliczkowy „licznik” obwieszczający dumnie, że już od 315 dni nie było wypadku. Śmiertelnego?
Kamienisty szlak wznosił się dość stromo razem z dnem głębokiej doliny, począwszy od wysokości ok. 1850 m.n.p.m. Poza nami widzieliśmy jeszcze tylko kilka osób, jedną wycieczkę szkolną w pomarańczowych koszulkach oraz swobodnie biegające mustangi. A wszystko to na tle trawy i krzaczków wysokogórskich, z pomiędzy których od czasu do czasu wyzierały czerwonawe plamy zażelazionych wywierzysk. Dotarcie do jeziorka leżącego u stóp lodowca San Francisco na wysokości 2450 m.n.p.m. zabrało nam prawie dwie godziny. Część wycieczki oddała się moczeniu stóp w lodowatej (!) wodzie, a inna poprzestała na wystawianiu buzi ku słonecznym niebiosom. Bogdan, na dorżnięcie, założył buty i pobiegł (biegiem pobiegł!) kolejne 100 metrów pionie, żeby własnoręcznie dotknąć śniegu powyżej jeziora…
Kolejny punkt programu to Bagnos de Colina. Jedzie się tam 10 kilometrów, początkowo szutrami, a następnie kamolastym korytem wyschniętej rzeki. Po uiszczeniu Panu Szlabanowemu wjeżdżamy na teren wyglądający jak Pammucale w miniaturze. Główna różnica polega jednak na tym, że do tutejszych wapiennych misek można wejść i zanurzyć się w wodzie o temperaturze dochodzącej do 60 st.C. Widok na ośnieżone szczyty i kołujące kondory – w cenie…
Po godzinnym wypluskiwaniu opłuknęliśmy z siebie nadmiar minerałów i wróciliśmy do San Alfonso. Jednakże zamiast skorzystać z hotelowej gastronomii udaliśmy się „na misto”, gdzie w bardzo lokalesowym lokalu pochłonęliśmy co najmniej ćwiartkę wyśśśmienitej krowy suto zakrapianej zacnym Carmenere z doliny Maipo… Sen w naszych trzcinowych domkach przyszedł szybko i wciągnął głęboko. Dobranoc...