Uuuuuchhhh, cóż to był za star! Wiało tak, że przy wysiadaniu z taksówki w Christchurch wyrwało nam drzwi. Z ręki i w konsekwencji z zawiasów. Dobrze, że nie odleciały... Już po przejściu wszystkich bramek, w poczekalni przed gate'm poinformowano nas, że wystartujemy z opóźnieniem, gdyż ze względu na siłę wiatru nie można otworzyć luku bagażowego i schować walizek podróżnych. Po czterdziestu minutach dzielne kiwasy wpadły na pomysł, żeby przeprowadzić samolot do innego rękawa, za rogiem, i pod osłoną budynku przygotować go do lotu. Zapinaliśmy pasy bezpieczeństwa z pewną taką nieśmiałością... No i mam wrażenie, że pierwszych kilka minut lotu większość pasażerów na bezdechu pokonała i do tego ze szczelnie (!) zaciśniętymi ustami ;-)
Po kilkunastu godzinach nudnawego lotu w towarzystwie singapurskich piękności serwujących nowozelandzkie syrahy i merloty pod skrzydłami pojawiły światła wielkiego (i wysokiego!) miasta. Po wyjściu na ląd upewniliśmy się, że do następnego samolotu mamy blisko 5 godzin i ruszyliśmy w miasto.
No może nie tak od razu, bo najpierw trzeba było pokonać te hektary nowego portu lotniczego Changi i odnaleźć właściwy pociąg do centrum. Po dotarciu na peron miły grubasek w koszulce firmowej metra pomógł nam stukać palcem w dotykowy ekran biletomatu i już po chwili mknęliśmy w bezszelestnym, klimatyzowanym wagoniku. Lekkim szokiem było wyjście na "świeże powietrze" - temperatura i wilgotność wskazywały na to, że Nowa Zelandia pozostała daleeeko za nami.
Powstrzymamy się tutaj od opisywania tego co widzieliśmy. Dość powiedzieć, że siedząc w taksówce wiozącej nas z powrotem do aeroportu postanowiliśmy przy następnym międzylądowaniu zostać tu przynajmniej dwa, trzy dni. I nie wiem czy to wystarczy...