Geoblog.pl    Konyack    Podróże    RPA - podróż nad dwa oceany    Pretorii okolice prawie jak winnice, czyli niedaleko tamy życie podglądamy.
Zwiń mapę
2017
18
sty

Pretorii okolice prawie jak winnice, czyli niedaleko tamy życie podglądamy.

 
Republika Południowej Afryki
Republika Południowej Afryki, Maropeng
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12277 km
 
Dobrze, że Bogdan przed śniadaniem wbił się w trampki i pobiegł w stronę centrum, więc wiedzieliśmy przynajmniej, że na odcinku najbliższych trzech kilometrów żadnych aromatycznych kawiarni z cieplutkim croissantcikiem nie ma. Nie żałowaliśmy więc, że pokładowy nawigator natychmiast po wyjechaniu za bramę apartamentowca pociągnął nas w stronę autostrady, nie dając szans na bliższe zapoznanie się z miastem. Objeżdżaliśmy stolicę od południa, mając po lewej, w oddali wysokościowce Johannesburga. Kierowaliśmy się do Maropeng, kolebki rodzaju ludzkiego.
Jak ze szkół pamiętamy ludzkość wywodzi swe początki z ciepłych i żyznych wyżyn etiopskich, skąd w ciągu ostatnich pięćdziesięciu tysięcy lat rozpełzła się po całym globie, aż po Ziemię Ognistą. Tę fascynującą podróż odtwarza od 2013 roku pod auspicjami National Geographic dziennikarz i podróżnik Paul Salopek, w towarzystwie znakomitego fotografa Johna Stanmeyera (http://www.nationalgeographic.org/projects/out-of-eden-walk). Jednakże zaradni afrykanerzy postanowili podpiąć się trochę pod ten marketingowy wehikuł i przy okazji odkrycia czaszki praszczura stworzyli coś między Muzeum Kopernika, a Panoramą Racławicką osadzoną w Disneylandzie. Jest dużo multimediów, światełek, dźwigni, projekcji, rekonstrukcji, ale i rejs pontonem podziemną rzeką czasu. Trochę to bardziej dla młodszej młodzieży, ale skoro w 2014 roku zdobyli nagrodę Trip Advisora, to trzeba było zobaczyć. I zdecydowanie tych dwóch godzin nie żałujemy.
Do Hartbeespoort Dam jedzie się około czterdziestu minut. Ktoś kiedyś dobrze przyjrzał się ukształtowaniu terenu i wetknął betonowy korek w szyjkę butelki którą, płynie Krokodilriver. Powstało z tego przepiękne jezioro, coś jakby Zalew Soliński. Tylko bliskość johannesburgskich i pretoryjskich pieniędzy spowodowała, że wokół nie ma agroturystyki, ani wczasobloków dla mas, tylko luksusowe wille z epickimi ogrodami, pola golfowe, kluby jachtowe. A wszystko to za solidnymi ogrodzeniami zwieńczonymi drutem kolczastym pod prądem. Pojeździliśmy tam i z powrotem licząc na jakąś kafejkę z widokiem, jakiś kieliszeczek drobnych bąbelków szumiących dyskretnie na molo. Daremnie.
Przejechaliśmy betonową przepaść zapory i za najbliższym skrzyżowaniem zatrzymaliśmy się przy Chameleon Village. Prawdę powiedziawszy nie do końca rozumiem o co tu chodzi, do jakiego klienta adresowana jest ta przedziwna oferta. Początkowo myślałem, że może chodzi o zagranicznych turystów, no bo ta hala z setką stoisk, a na nich Sukiennice i Krupówki. Ale dlaczego w tym miejscu, z dala od wszelkich przewodnikowych atrakcji? Następnie moje myśli podążyły w stronę lokalnych wczasowiczów, ale od razu się zganiłem, bo przecież żaden z tych facetów co przyjeżdżają swoimi wypasionymi beemwuchami posiedzieć za własnym murem nad zalewem nie zawita tutaj po zuluską ciupagę.
Wróciliśmy do Pretorii, obejrzeć centrum w złotawym świetle popołudnia. Zaparkowaliśmy pod Cafè Riche (najstarszej i ponoć najlepszej w mieście), przy Church Square – niegdysiejszym placem targowy, z pomnikiem Krugera pośrodku. No i tutaj dostałem godzinę wolnego od grupy na pobieganie z obiektywem po najbliższej okolicy. Zanurzyłem się więc w materię miasta, w jego miny, pokrzykiwania, przepychanki, krzątaninę, flirty, handelki, kraty, plakaty, ławki, bramy i witryny. Minęło jak strzelenie palcami i tylko obrazy pozostały – część na matrycy, a niektóre tylko na siatkówce. Przepysznie...
Kilka kilometrów w stronę domu, na najwyższym wzgórzu Pretorii rozsiadły się monumentalne Union Buildings – pocztówkowy symbol miasta, a jednocześnie siedziba rządu i prezydenta. Blisko trzystu metrowej długości budynek został wzniesiony z piaskowca w monumentalnym stylu anglikańskim i oddany do użytku w 1913 roku. W kaskadowym parku poniżej ludność oddawała się zwyczajnym przy ładnej pogodzie przyjemnostką, jak spacery, leżakowanie na trawniku, przytulanie na ławeczkach, kopanie piłki. To co wyraźnie odróżniało to miejsce od widzianych wcześniej w świecie szerokim, to grupowe zajęcia fitness, czy też aerobic, pod okiem profesjonalnych, wyrzeźbionych instruktorów. Pierwsza grupka liczyła około czterdziestu osób, ale ta następna, dwa tarasy wyżej, już chyba ponad setkę. I były okrzyki i wspólne, rytmiczne skandowanie, klaskanie, klepanie, a wszystko po to, żeby wymachnąć wyżej, skłonić głębiej, przysiąść szybciej, wyskoczyć wyżej. Pełen przekrój wagowy i wiekowy, wszystkie poziomy zaawansowania, wszystkie możliwe motywacje, ale nie wszystkie karnacje – widocznie ci jaśniejsi czują się bardziej komfortowo w jakichś innych miejscach. Może również ogrodzonych i strzeżonych... Dobranoc...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2017-03-18 07:59
Podpatrzone w kadrze twarze i postacie a także opis i komentarze pod zdjeciami to cenne informacje!
Fantastycznie utrwalone- brawo!
 
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015