Po burzliwych debatach uprzedniego wieczoru ruszyliśmy na południe, do Malelane Gate. Wydawało się, że po wczorajszych przygodach animalnych nic nie będzie nas już w stanie zaskoczyć. A tymczasem okazało się, że równoległa do asfaltowej droga szutrowa jest znacznie uboższa w faunę, niż można by się spodziewać – raptem kilka beżowych antylop, trochę ptactwa przeciętnego i już. Po dwudziestu paru kilometrach wróciliśmy więc jak niepyszni na asfalt i od razu coś się zaczęło pojawiać – jeden słoń, drugi, pięć żyraf, a w końcu nawet kilka zebr. Kulminacją jednak była kilkuminutowa obserwacja guźca - niby-dzika, od lat z sukcesami kandydującego do tytułu najzabawniejszego brzydala globu. No i jeszcze na pożegnanie ten samiec słonia szczający na asfalt pięć metrów przed maską samochodu...
Po wyjeździe z Parku na wolność wbiliśmy w nawigator adres w Pretorii i przez kolejnych pięć godzin zajmowaliśmy się dywagacjami na temat możliwości rozwoju kraju tak hojnie obdarzonego przez naturę (złoto, diamenty, węgiel, klimat, gleba...), a przy tym tak bardzo ubogiego w gen przedsiębiorczości. Przecież wszyscy nie mogą pracować w kopalniach, ani wyrabiać duperszwanców dla turystów. Tymczasem to co było widać przez szybę samochodu to albo wielki przemysł, albo automyjnie. A kto, do cholery, zrobi tapczan, żaluzje, nocnik, buty jakieś normalne?! No dobrze, nie ma śmieci przy drogach, ani dziur w nawierzchni, krowy są czyste, domki ogarnięte, wszyscy (wszyscy!) respektują ograniczenia prędkości, żadnej obskurności, żadnego trzecioświatowego syfu. A jednak coś nie pasuje, coś trąci... Najbogatszy to wszakże kraj Afryki, ale jednak Afryki... Zobaczymy jak jutrzejsza stolica skoryguje nasz ogląd...
Tymczasem w Middelburgu skręciliśmy w prawo, żeby dojechać do tajemniczej stacji misyjnej Botshabelo. Jest to okolica zamieszkała przez południowy odłam ludu Ndebele, potomków uciekinierów z państwa niesławnej pamięci Czaki (króla Zulusów). Wyróżniają się na tle innych społeczności południowoafrykańskich całkowicie niezwykłym sposobem zdobienia swoich domostw. Jeszcze niewiele ponad sto lat temu mieszkali w okrągłych, glinianych chatach krytych słomą. Kiedy jednak przegrali kolejną wojnę z białymi osadnikami upust swojej frustracji dali poprzez sztukę – ich domostwa pokryły się geometrycznymi, kolorowymi kompozycjami, których układ i znaczenie rozumieją tylko nieliczni. Przy wspomnianej wyżej misji przetrwało kilka takich domostw, a nawet doczekały się renowacji w 2006 roku z środków budżetowych. Nie mniej ciekawie prezentują się tradycyjne ubiory południowych Ndebele – dużo kolorowych paciorków, geometryczne wzory, oraz mosiężne obręcze wokół kostek i szyj mężatek. Budynki samej misji kalwińskiej mają jednoznacznie europejskie korzenie i raczej oddziałują magią miejsca i historii (była tu m.in. pensja dla dobrze urodzonych panien, po których przetrwały fikuśne, metalowe łóżka w zbiorowych sypialniach).
Do stolicy wbiliśmy się klinem autostrady, która miękko przeszła w dystyngowaną, ocienioną drzewiaście aleję. Skręciliśmy w przecznicę łączącą szpital urologiczny z rezydencją prezydenta (jeżeli to przepowiednia przyszłości naszej, to warto by wiedzieć w którą stronę...). Gulasz strusiowy, na kuskusie podany sobie uwarzyliśmy i siorbiąc shirazy próbowaliśmy dotrzeć do sedna południowoafrykańskiej sprawy... Co raz bliżej powrotu, co raz więcej konstatacji, co raz więcej wątpliwości i pytań – to kraj międzygalaktycznie niejednoznaczny... Dobranoc.