Dobrze, że Bogdan przed śniadaniem wbił się w trampki i pobiegł w stronę centrum, więc wiedzieliśmy przynajmniej, że na odcinku najbliższych trzech kilometrów żadnych aromatycznych kawiarni z cieplutkim croissantcikiem nie ma. Nie żałowaliśmy więc, że pokładowy nawigator natychmiast po wyjechaniu za bramę apartamentowca pociągnął nas w stronę autostrady, nie dając szans na bliższe zapoznanie się z miastem. Objeżdżaliśmy stolicę od południa, mając po lewej, w oddali wysokościowce Johannesburga. Kierowaliśmy się do Maropeng, kolebki rodzaju ludzkiego.
Jak ze szkół pamiętamy ludzkość wywodzi swe początki z ciepłych i żyznych wyżyn etiopskich, skąd w ciągu ostatnich pięćdziesięciu tysięcy lat rozpełzła się po całym globie, aż po Ziemię Ognistą. Tę fascynującą podróż odtwarza od 2013 roku pod auspicjami National Geographic dziennikarz i podróżnik Paul Salopek, w towarzystwie znakomitego fotografa Johna Stanmeyera (http://www.nationalgeographic.org/projects/out-of-eden-walk). Jednakże zaradni afrykanerzy postanowili podpiąć się trochę pod ten marketingowy wehikuł i przy okazji odkrycia czaszki praszczura stworzyli coś między Muzeum Kopernika, a Panoramą Racławicką osadzoną w Disneylandzie. Jest dużo multimediów, światełek, dźwigni, projekcji, rekonstrukcji, ale i rejs pontonem podziemną rzeką czasu. Trochę to bardziej dla młodszej młodzieży, ale skoro w 2014 roku zdobyli nagrodę Trip Advisora, to trzeba było zobaczyć. I zdecydowanie tych dwóch godzin nie żałujemy.
Do Hartbeespoort Dam jedzie się około czterdziestu minut. Ktoś kiedyś dobrze przyjrzał się ukształtowaniu terenu i wetknął betonowy korek w szyjkę butelki którą, płynie Krokodilriver. Powstało z tego przepiękne jezioro, coś jakby Zalew Soliński. Tylko bliskość johannesburgskich i pretoryjskich pieniędzy spowodowała, że wokół nie ma agroturystyki, ani wczasobloków dla mas, tylko luksusowe wille z epickimi ogrodami, pola golfowe, kluby jachtowe. A wszystko to za solidnymi ogrodzeniami zwieńczonymi drutem kolczastym pod prądem. Pojeździliśmy tam i z powrotem licząc na jakąś kafejkę z widokiem, jakiś kieliszeczek drobnych bąbelków szumiących dyskretnie na molo. Daremnie.
Przejechaliśmy betonową przepaść zapory i za najbliższym skrzyżowaniem zatrzymaliśmy się przy Chameleon Village. Prawdę powiedziawszy nie do końca rozumiem o co tu chodzi, do jakiego klienta adresowana jest ta przedziwna oferta. Początkowo myślałem, że może chodzi o zagranicznych turystów, no bo ta hala z setką stoisk, a na nich Sukiennice i Krupówki. Ale dlaczego w tym miejscu, z dala od wszelkich przewodnikowych atrakcji? Następnie moje myśli podążyły w stronę lokalnych wczasowiczów, ale od razu się zganiłem, bo przecież żaden z tych facetów co przyjeżdżają swoimi wypasionymi beemwuchami posiedzieć za własnym murem nad zalewem nie zawita tutaj po zuluską ciupagę.
Wróciliśmy do Pretorii, obejrzeć centrum w złotawym świetle popołudnia. Zaparkowaliśmy pod Cafè Riche (najstarszej i ponoć najlepszej w mieście), przy Church Square – niegdysiejszym placem targowy, z pomnikiem Krugera pośrodku. No i tutaj dostałem godzinę wolnego od grupy na pobieganie z obiektywem po najbliższej okolicy. Zanurzyłem się więc w materię miasta, w jego miny, pokrzykiwania, przepychanki, krzątaninę, flirty, handelki, kraty, plakaty, ławki, bramy i witryny. Minęło jak strzelenie palcami i tylko obrazy pozostały – część na matrycy, a niektóre tylko na siatkówce. Przepysznie...
Kilka kilometrów w stronę domu, na najwyższym wzgórzu Pretorii rozsiadły się monumentalne Union Buildings – pocztówkowy symbol miasta, a jednocześnie siedziba rządu i prezydenta. Blisko trzystu metrowej długości budynek został wzniesiony z piaskowca w monumentalnym stylu anglikańskim i oddany do użytku w 1913 roku. W kaskadowym parku poniżej ludność oddawała się zwyczajnym przy ładnej pogodzie przyjemnostką, jak spacery, leżakowanie na trawniku, przytulanie na ławeczkach, kopanie piłki. To co wyraźnie odróżniało to miejsce od widzianych wcześniej w świecie szerokim, to grupowe zajęcia fitness, czy też aerobic, pod okiem profesjonalnych, wyrzeźbionych instruktorów. Pierwsza grupka liczyła około czterdziestu osób, ale ta następna, dwa tarasy wyżej, już chyba ponad setkę. I były okrzyki i wspólne, rytmiczne skandowanie, klaskanie, klepanie, a wszystko po to, żeby wymachnąć wyżej, skłonić głębiej, przysiąść szybciej, wyskoczyć wyżej. Pełen przekrój wagowy i wiekowy, wszystkie poziomy zaawansowania, wszystkie możliwe motywacje, ale nie wszystkie karnacje – widocznie ci jaśniejsi czują się bardziej komfortowo w jakichś innych miejscach. Może również ogrodzonych i strzeżonych... Dobranoc...