Budzik zadzwonił o trzeciej piętnaście. Zgodnie z planem. Dwa kwadranse później tarabaniliśmy się na pokład safariwozu. Bierze się podwozie z szoferką Isuzu, na pace montuje się dwadzieścia foteli oraz brezentowe burty, nad głową rozpina szmaciany daszek i voila! - turysty ziewające włażą, siadają, obiektywy rychtują, latary wielkie w łapki dostają. Potem khaki strażnik otwiera bramę i rusza się w ciemność.
Jeździliśmy asfaltowymi dróżkami, wypatrując w krzakach jakichś żarzących się ślepi, a tymczasem to co najciekawsze samo pchało się w ręce. Najpierw była hiena leżąca na poboczu, a potem cztery lwice rozłożone ostentacyjnie na całej szerokości drogi. Oczywiście szmerek na pokładzie, te wszystkie ochy i achy, oczywiście szum migawek, oczywiście lekka przepychanka... No i tak sobie jeździliśmy przez trzy godziny, w słońcu wschodzącym, i w deszczu mżącym. I były żyrafy, i słonie, i nosorożce, i antylop całe zgraje, i bawoły nawet.
Chwilkę po siódmej byliśmy z powrotem na kwaterze, ale śniadanie przegrało konkurencje z drzemką (tylko Monika zaksiążkowała się z kubkiem herbaty na tarasie). Dopiero po jedenastej głód zwyciężył sen i dzień rozpoczął się ponownie.
Wczesnym popołudniem wsiedliśmy do naszego X-trila i samodzielnie pojechaliśmy podglądać futrzastych. Przemieszczaliśmy się na południowy wschód, wzdłuż rzeki Sabie, aż do obozu Lower Sabie. Było dużo małp (głównie baboons, czyli pawiany), była żyrafa w odległości do głaskania, kilka stad impali, a nawet hipcie w rzece. Do obozu zdążyliśmy wrócić ledwie kilkanaście minut przed zamknięciem bram.
Nieco dziwnym miejscem jest ten park narodowy. Z jednej strony są asfaltowe aleje wzdłuż których spaceruje zwierzyna, są obozowiska z internetem, klimatyzacją, francuskim winem i stacjami benzynowymi. Z drugiej zaś godzina policyjna dla ludzi właśnie... Dobranoc.
P.s.
A że leniwie nie zabrałem teleobiektywu to i zdjęć nie robiłem...