Budzik dzwoniący na wakacjach o szóstej zawsze zapowiada jakieś zmiany. Tym razem chodzi o drobną (nie „dobrą”!) zmianę – skok z wybrzeża Atlantyckiego nad Ocean Indyjski. Po raz kolejny byliśmy zadziwieni przejezdnością miasta w godzinach, które Europejczykom jednoznacznie kojarzą się z nerwami i klaksonami.
W hali odlotów, już po przejściu kontroli osobistej, włóczyliśmy się chwilkę między sklepikami z rękodziełem wszelakim – od rzeźbionych strusich wydmuszek, przez muślinowe szale w żyrafy i torebki zebrowate, aż po bębenki i szamańskie grzechotki. Zadziwił nas fakt, że w tym międzynarodowym przecież porcie lotniczym nie ma olbrzymich sklepów perfumeryjno-używkowych – czyli jednak można iść pod prąd światowym tendencjom...
W podróż do Durbanu mieliśmy się udać na skrzydłach kompanii Kulala.com. No niby Boeing 737, niby pilot w białej koszuli z granatowymi pagonami, niby jakieś międzynarodowe certyfikaty, ale jak powierzyć swoje życie czemuś, co ma kolor zielonego groszku?! I to od dzioba po koniuszek ogona... Ale leciało się naprawdę przyjemnie (oczywiście mając na względzie strefę permanentnych wichur w jakiej się od kilku dni znajdowaliśmy), a do tego już na ziemi któryś z przystojniackich stewardów wyszeptał zmysłowo do pokładowego interkomu: - Ooh, thank you captain for this gorgeous landing.
Tym razem dla odmiany w wypożyczalnie nie było tłoku i w dodatku od razu zaproponowano nam dokładnie taki samochód, jaki zamówiliśmy. Czyli jednak Thrifty potrafi...
Monika zarezerwowała mieszkanko między centrum, a nadbrzeżną promenadą, na tyłach politechniki. Wjazdu na omurowane® osiedle strzegła solidna, stalowa brama, a za nią Władca Pilota z miną zasłużonego, wieloletniego wygi szlabanowego.
Po wniesieniu bagaży na drugie piętro ułożyliśmy kaszlącą i chrypiącą Martę w łóżeczku i wybraliśmy się do najbliższego spożywczaka wielkopowierzchniowego, jaki podpowiedział smartfonowy nawigator. Daleko nie było. Wielkopowierzchniowo też nie... Trafiliśmy do połączenia dyskontu z jakim Makro czy innym Selgrosem – najmniejsze opakowanie jajek to trzydzieści sześć sztuk, dżemy po kilogramie, pomidory ze styropianu, kurczaki z Brazylii, wino z dolnej półki... Ciekawe dlaczego byliśmy jedynymi białymi w obiekcie...
Monika w przewodniku „Wiedzy i Życia” wyczytała, że w pobliżu promenady działa niezwykła galeria handlowa: The Wheel – ponad 140 sklepów, kilkanaście sal kinowych, ostatnie piętro stylizowane na marokański suk, a do tego jeszcze diabelski młyn na czubku. Wydało nam się to znakomitym miejscem do zaparkowania i rozpoczęcia durbańskich peregrynacji. Niestety na miejscu okazało się, że nie tylko nadbrzeżne skały erodują i ze strzelistych iglic zmieniają się w kupkę kamoli – najbardziej okazały shopping center wschodniego wybrzeża Afryki nazywa się teraz China Mall. A w środku znaleźliśmy dokładnie ten plastikowy zapach i jakościowy sznyt, jaki obiecywała dumna nazwa...
Przez ulicę przebiegliśmy na czerwonym świetle...
Nad miastem, plażą i oceanem wisiały chmury w kolorze mundurów dywizjonu 303, ze skłonnością do wzruszliwego skraplania – El Niňo szaleje po świecie na całego! Ale czy taki drobiazg jak jastarniana temperatura i tatrzańska bryza może zniechęcić obywateli przybyłych do kurortu z odległych zakątków południowoafrykańskiego interioru?! Przez długie miesiące marzyli, oszczędzali, planowali i teraz mieliby siedzieć w jakimś suchym i ciepłym zamknięciu?? Przenigdy!
Na wyznaczonych, dość wąskich jednak, odcinkach plaży spore grupki ratowników doglądały stłoczone plutony młodocianych letników w tekstyliach przeróżnych, próbujące dać zdecydowany odpór naporowi fal grzywiastych, a na piaskowej płyciźnie dokazywał drób przedszkolny w towarzystwie dredowatych mamuś. Barokowym zwieńczeniem obrazka były nalane matrony w baleronowych kostiumach turlające się na styku wody i lądu w rytm falowania, niczym walenie czekające na pomoc aktywistów Greenpeace'u.
Tymczasem na deptaku mimowie, sztukmistrze, żebracy, tancerze, kochankowie, skejterzy, dilerzy, naganiacze, naciągacze, dresiarze i ryksiarze utkali najdziwniejszą w swej typowości atmosferę nadmorskości...
A właśnie – ryksiarze. Nie wiem czy gdziekolwiek jeszcze na świecie dwukółka z dwoma dyszlami ciągnięta przez osobnika w sandałach i niezrozumiałym stroju wykonuje podobne akrobacje, polegające na „niespodziewanym” wychylaniu pojazdu razem z pasażerami w tył, przy jednoczesnym unoszeniu na dyszlach woźnicy, który majtając w powietrzu nóżkami popiskuje niczym dziewica z filmu o King Kongu...
Tymczasem o osiemnastej przyszedł gajowy i wygonił wszystkich partyzantów z lasu. Czyli ratowniczy gwizdek zakończył beztroskie pluskanie w oceanicznej toni. To jednak nie zniechęciło młodzieży do dalszego rozsiewania swoich feromonów. W okamgnieniu uformował się krąg, który klaszcząc i podśpiewując mantrowo dał sygnał do dalszej zabawy. Wychodzący do centrum koła młodzieńcy wykonywali jakiś buszmeński taniec, którego najważniejszym elementem były wymachy nóg, ale tak dynamiczne, że wyprostowanymi kolanami uderzali się w ramiona – mistrzowie jogi zielenieli z podziwu... A przy tym były śpiewy, falowanie biodrami i laserowa batalia spojrzeń międzypłciowych.
Sunąc dalej nienagannie wybrukowaną promenadą co i rusz podziwialiśmy efekty pracy piaskowych rzeźbiarzy. Wykorzystując plażowy budulec, zaimprowizowaną z peta konewkę oraz jakieś łopatki, deseczki i szpatułki tworzyli obiekty daleko odbiegające od standardów babkowo-zamkowych. Były to dinozaury, krokodyle, żółwie, popiersia księżniczek, królewskie trony, a nawet przednia maska BMW cabrio. Oddzielną grupę stanowiły też „płyty pamiątkowe” typu „I love Makumba”, „Happy Birthday Bambo” albo „Tkaczuk was here 07-01-2017” (czy jakoś tak...). No i jakżeż nie wrzucić kreatorowi monetki za ten powtarzany codziennie trud?! Dobranoc...