Geoblog.pl    Konyack    Podróże    RPA - podróż nad dwa oceany    W Durbanie z dala od plaży, czyli prawdziwa atrakcja nie często się zdaży.
Zwiń mapę
2017
08
sty

W Durbanie z dala od plaży, czyli prawdziwa atrakcja nie często się zdaży.

 
Republika Południowej Afryki
Republika Południowej Afryki, Durban
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10952 km
 
Zupełnie przypadkowo zaparkowaliśmy przy jednej z centralnych ulic, Joe Slovo, u zbiegu z Denis Hurley. Niesamowite miejsce, gdzie w przyziemiu kilku sąsiadujących bloków i biurowców zagnieździły się salony piękności w ilości całkowicie bezprecedensowej. Przed każdym na zydelku zapraszająco siedziała zdobna dama z fotograficznym katalogiem fryzur na kolanach. Do tego na dłoniach dumnie prezentowała paletę umiejętności koleżanek manicurzystek. Wnętrza kryły zazwyczaj dwa lub trzy fotele, jakąś klientkę oraz brawurową ekspozycję zdjęć ofiar mistrzów nożyczek i trymera. Może nawet głównie trymera.
Jeszcze zabawniej wyglądało to za rogiem, w trójkącie ulic zwanym Durban Central. Na dość rozległym placu rozłożyło się kilkadziesiąt straganów z tęczą chińskich dóbr wszelakich, a przy okalających krawężnikach zgromadziło się z pięć tuzinów busików przewozowych (znanych jako Black Taxi, albowiem koloru białego są). Naganiacze głosem, a kierowcy klaksonami wyśpiewywali wyższość swojej oferty nad innymi. Jednak prawdziwymi wisienkami na torcie były rozstawione tu ówdzie namioty typu bazarowego, kryjące mobilne Ministerstwa Przedziałka i Kliniki Tipsa - wędrowni balwierze podnosili w nich samoocenę za marną dychę. Przy okazji stało się też jasne na czym polegał biznesik dostrzeżony nieco wcześniej: „Lustra do wynajęcia”...
Byliśmy w samym centrum centrum, przy ulicy Soldiers Way, przy informacji turystycznej (nieczynna oczywiście), skręciliśmy w stronę obiektu o wielce obiecującej nazwie „Workshop Shopping Center”. Niestety w środku żadnych warsztacików artystyczno-rzemieślniczych ani śladu, za to butiki znanych marek umościły się wygodnie. No może z wyjątkiem jednego okazałego całkiem sklepiku z pamiątkami i innymi towarami bliżej nieokreślonego przeznaczenia, jak na przykład buty męskie ze skóry krokodyla z rogowymi naroślami na czubkach. Albo żyrafy, włócznie i bębenki, pochodzące najpewniej z tej samej fabryki pod Szanghajem, w której powstają nasze krupówkowe ciupagi.
Przechodząc przejściem podziemnym odpowiedzieliśmy na kilka propozycji zrobienia interesu życia, gdyż przy niedzieli „half-price”, a torebka „very fasion and fresh”. Po prawej budynek poczty, wiktoriański w stylu i zapewne niewiele od Jej Królewskiej Mości starszy, dał nam okazję do wysłania pocztówek. Po przeciwnej stronie placu przysadziste gmaszysko ratusza, czyli Durban City Hall, zdominowało najbliższą okolicę – swoim niedorzecznym dostojeństwem promieniowało na zdezelowane sąsiedztwo. Próbowałem wydobyć od Marty, absolwentki ASP przecież, co to za styl architektoniczny, w którym w połowie wysokości kolumn nasunięte są jakieś równoległoboki, niczym walizki roztargnionych komiwojażerów – odpowiedzi wciąż brak...
Niemniej w samej budowli miejsce swe znalazły muzeum historii naturalnej (czyli te wszystkie wypchane papużki i likaony) oraz galeria sztuki współczesnej. Trzeba przyznać, że kuratorzy dwóch wystaw, które mieliśmy sposobność obejrzeć spisali się na medal – było nowocześnie, było zaangażowanie, było afrykańsko...
W lokalu naprzeciwko trwały ostatnie przygotowania do wesela – kelnerzy rozstawiali zastawy, wypasiony fotograf upozowywał pana młodego i drużbów, gibki młodzian upinał girlandy pod sufitem. A przed lokalem scena rodem z nadwiślańskiej obyczajowości, kiedy to przyjaciółki panny młodej blokują drogę orszakowi domagając się okupu za przepuszczenie oblubienicy. W wersji durbańskiej sprowadzało się to do negocjacji ze strażniczką miejską wypisującą mandaty samochodom utrefnionym okazjonalnymi wstążeczkami, balonikami, cekinami i czym tam jeszcze.
Nasze staroświeckie, bo na papierze drukowane, przewodniki wskazywały jasno, że przy Victoria Embankmen, ulicy biegnącej wzdłuż nabrzeża portowego, mamy do zaliczenia zegar Vasco da Gamy, pomnik króla, BAT (czyli dziuplę freeków i artystów z kafejkami i galeryjkami), no i może jeszcze muzeum morskie. Wiodące do tych atrakcji przejście pod torami śmiało można by nazwać Old Urine Passage, gdyby nie to, że pełniło również rolę noclegowni dla mniej wymagającej (lub też bardziej zdesperowanej...) klienteli. Niestety poczuliśmy się lekko (!) zawiedzeni, gdyż sławny czasomierz został skradziony (niewyobrażalne - po atrakcji z Lonely Planet pozostaje tylko fragment fundamentu!) , królewskie oblicze symbolizował niewielki graniastosłup (czy też inny stożek) z dziwaczną główką na szczycie, a muzeum składało się z dwóch kutrów, kilku kabestanów i działa harpunowego.
Rozmawiając o daleko idących skutkach zniesienia apartheidu lekko zdegustowani ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża na północ, do Umhlanga. Wygląda no to, że do tej nadmorskiej mieściny o wyraźnie kurortowym charakterze przeniosła się spora część co zamożniejszych mieszkańców aglomeracji. Trochę przypadkiem, a trochę nawigowani przez Monikę zaparkowaliśmy przy molo, obrazującym szkielet olbrzymiego walenia. Wielobarwny tłum, z wyraźną dominantą indyjskich beżów, selfikował zajadle umieszczając w kadrze zacumowane na redzie transportowce. Ruszyliśmy w lewo, czyli dalej na północ, obserwując plażę z wysokiego brzegu, w cieniu luksusowych apartamentowców z bezpruderyjnymi tarasami w stylu Las Vegas, a do tego kostka Bauma, egzotyczna roślinność, kilka punktów widokowych – niemalże Miami...
Po trzech, na oko, kilometrach brukowana promenada łagodnie przeszła w ścieżkę wijącą się przez zalesione wydmy i bagniste zagłębienia w dżunglastych chaszczach przywodzących na pamięć filmy o wojnie wietnamskiej. Maszerowało się wygodnie, szepcąco, nieśpiesznie. Udało się nawet wypatrzeć jakąś mini-antylopę, kilka ptaszków i jakiegoś wija – tak obiecywał przewodnik wydrukowany na kredowym papierze... Powrót plażą, w towarzystwie kilku właścicieli psów uporczywie wyławiających z oceanu wrzucane im tenisowe piłeczki, czterech wędkarzy próbujących uzasadnić swoje niezaangażowanie w domowe obowiązki teleskopowym patykiem i błyszczącym kołowrotkiem, jakaś parka próbująca wystudzić porywy namiętności słonawą bryzą... Jeszcze tylko powrót do domu wieczornymi ulicami, z krótkim międzylądowaniem w piekarence obezwładniającej chrupiącym zapachem i obowiązkowy kieliszek lokalnego Shiraza. Dobranoc...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (13)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015