W założeniu ten dzień miał być stacjonarny. To znaczy cały dzień w jednym mieście i do tego nocleg drugi raz (!) z rzędu w tym samy hotelu. Turnus w Ciechocinku niemalże...
Na pierwszy ogień, tak z rana, zanim się zrobi tłoczno i gorąco, poszła górująca nad miastem inkaska twierdza Sacsayhuaman. Miejsce to, tak ważne dla historii Inków w czasach konkwisty, w dalszym ciągu robi niesamowite wrażenie. Pomimo, że zrujnowana przez Pizzara w połowie XVI w. w dalszym ciągu pobudza wyobraźnię fortyfikacjami zbudowanymi z przeolbrzymich kamiennych bloków, dopasowanych do siebie tak precyzyjnie, że przetrwały liczne wojny i trzęsienia ziemi.
Już przy wejściu na teren twierdzy zauważyliśmy dziwnie dużo ludzi w dziwnie kolorowych strojach. Im bardziej zbliżaliśmy się do głównego dziedzińca (wciąż schowanego za wzgórkiem), tym gęściej i bardziej etnicznie robiło się wokół nas. I wtedy przypomniało mi się, że przestawiając kolejność podróży (najpierw Machu Picchu, potem Cusco) wziąłem po uwagę to, że właśnie dzisiaj będzie świętowane Inca del Warachikuy – lokalny festiwal pieśni i tańca, mający swe korzenie w czasach świetności Imperium Słońca. W godzinach porannych występowali najmłodsi – grupy ośmiolatków w tradycyjnych strojach właściwych dla okolicznych dolin z pełną powagą odgrywało tańcem mitologiczne opowieści swoich przodków. Profesjonalny spiker przez potężne głośniki przedstawiał grupę, wymieniał nazwisko opiekuna-choreografa oraz opowiadał „libretto”. A grup takich było przynajmniej kilkanaście... Tłumy siedzące na trybunach wybudowanych po bokach dziedzińca oraz na fortecznych wałach wokół żywiołowo oklaskiwała aktorów. Tymczasem na błoniach poza główną areną inne grupy, już starszej młodzieży, przygotowywała się do swoich występów. Zeszliśmy z obiektywami do nich i wmieszaliśmy się w tłum...
Przedwiecznym sensem tej imprezy był rytuał męskiej inicjacji, przepoczwarzenie się z chłopca w mężczyznę. Sprawdzanie czy to już ten właściwy moment i czy kandydat jest wystarczająco dojrzały odbywało się poprzez szereg testów i prób, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, w których trzeba się było wykazać odwagą, siłą, inteligencją. Oczywiście obyczajom uroczystego wtajemniczenia podlegali wyłącznie synowie szlachetnie urodzonych, bo tylko oni mogli w przyszłości zajmować eksponowane stanowiska w hierarchii państwowej lub wojskowej.
Przemykając chyłkiem między grupkami kolorowo przebranych młodzieńców dostrzegaliśmy na twarzach nie tylko sztubackie rozbawienie, ale i sporo skupienia i powagi. Odnieśliśmy wrażenie, że nie jest to taka kompletna „cepeliada”, że oni jednak te tańce i współzawodnictwo traktują raczej serio. I pomimo że widzów było naprawdę sporo (szacuję, że mogło być ponad trzy tysiące) to „gringos” stanowili wielką rzadkość (a i atrakcję dla przybyszów z odleglejszych wiosek...) - po prostu Peruwiańczycy robią to przede wszystkim dla siebie...
Po trzech godzinach przesiąkania inkaskimi obyczajami wycofaliśmy się do samochodu z postanowieniem, żeby wrócić do Cusco i pozwiedzać to, co zwiedzić należy. Po drodze zajechaliśmy jeszcze na chwilkę pod posąg Christo Blanko – kilkunastometrowa figura Chrystusa w pozie „witajcie, Rio de Janeiro” (lub Świebodzin – jak kto woli), zwrócony twarzą w stronę miasta, każdej nocy jaskrawo podświetlony. Teraz, w szarym świetle deszczowych chmur, nie robił aż takiego wrażenia, niemniej ilość ludności jaka pozuje tutaj do zdjęć wskazuje jasno, że nie bez kozery jest to jeden z symboli miasta.
Zjechaliśmy do centrum i zaparkowaliśmy pod naszym hostelikiem Teatro Inka, z którego jak wiadomo wszędzie jest blisko, i skierowaliśmy się w stronę Museo de Historia Regional (czyli jakieś dwie przecznice). Ale jako że godzina zrobiła się „lanczowa” to przed odwiedzeniem podjęliśmy kolegialnie jedynie słuszną decyzją, że trzeba gdzieś przysiąść i zaspokoić. A jako miłośnicy sztuki oraz urody życia wstąpiliśmy do... Muzeum Czekolady (Choco Museo). Uch, cóż to jest za miejsce! Wchodzi się na obszerny dziedziniec, potem szerokimi, kamiennymi schodami na pięterko, a następnie krużgankiem, wprost do drewniano-szklanych drzwi. Brzmi to może nieco skomplikowanie, ale nie ma najmniejszych problemów z trafieniem – ten wystający narząd umieszczony centralnie na twarzy doprowadzi jak po sznurku. W środku znaleźliśmy ciekawą część muzealno-dydaktyczną (jak się hoduje kakaowce, jak pozyskuje i przetwarza ziarno, itp.), jeszcze ciekawszą pracownię, w której prowadzone są warsztaty z przyrządzania czekolady na milion sposobów oraz kawiarenkę, w której można wygodnie się rozsiąść i zamówić. A zamawiać, do prawdy, jest co i każdy, nawet taki słodyczowy sceptyk i pikanterii miłośnik jak ja, będzie usatysfakcjonowany. Trzeba tylko mocno zmobilizować do działania silną wolę, gdyż unoszący się w powietrzu aromat absolutnie nie sprzyja zachowaniu umiaru w jedzeniu i piciu... A na koniec jeszcze trzeba przebrnąć przez sklepik, na półkach którego kolejne pokusy czyhają...
Jak łatwo się domyślić Museo de Historia Regional zwiedzaliśmy powoli i dostojnie, by nie rzec ociężale, a do eksponatów uśmiechaliśmy się błogo. Zgromadzono tam wytwory człowiecze z okresu przedkolumbijskiego, jak i te hiszpańskim piętnem naznaczone – oglądało się szybko i przyjemnie.
Idąc na południe Avenida El Sol dochodzi się do dużego, pustego trawnika, z kilkoma raptem kamiennymi artefaktami rozrzuconymi tu i ówdzie. To pozostałości po najważniejszej i największej inkaskiej świątyni – Qoarikancha (alternatywnie Coricancha) czyli Świątyni Słońca. Korzystając z Boleto Turistico wchodzimy do muzeum zlokalizowanego pod trawnikiem. Kilka sal, szklane gabloty-akwaria, półmrok, lekki zaduch. Po kwadransie jesteśmy już na powierzchni i kładziemy się na trawie, aby przez skórę wchłonąć energię tego miejsca...
Hiszpanie, jak na chrześcijańskich humanistów swojej epoki przystało, ograbili świątynie z całego złota jakim (obficie) była ozdobiona, a następnie zburzyli, po czym na jej pozostałościach wznieśli klasztor Santo Domingo. Zwiedzanie go (dodatkowo płatne) , to nieustanna huśtawka emocjonalna: całe to piękno, maestria i finezja iberyjskich rzemieślników posadowiona jest na tragedii czcicieli słońca...
Po wyjściu z klasztoru skręciliśmy w prawą, w Pampa de Castillo, która następnie przechodzi w Loretto – prześliczną wąską uliczkę wciśniętą między monumentalne kamienne ściany wybudowane na długo przed przybyciem konkwistadorów. Lekki mrok, jakiś uliczny grajek, kilku rękodzielników, pani z dzieckiem w kolorowym tłumoczku na plecach...
Wychodzimy na Plaza de Armas i kierujemy się w prawo, do katedry. Również tutaj widać dokładnie skąd wziął się budulec. Nie mamy też wątpliwości, że ołtarz główny, wykonany z czystego srebra, nie przyjechał z Madrytu... Bardzo ciekawym wkładem do światowego dziedzictwa kulturowego jest za to olbrzymi obraz przedstawiający ostatnią wieczerzę. W zasadzie wszystko jest na swoim miejscu: stół z białym obrusem, pośrodku Chrystus, po bokach apostołowie. I tylko danie główne przypomina nam, że nie jesteśmy w klasztorze Santa Maria delle Grazie w Mediolania – na środku leży pieczona świnka morska z łapkami do góry...
Jako że dzień miał się już ku końcowi musieliśmy zdrowo wyciągać nogi, żeby przed zamknięciem zdążyć do klasztoru San Francisco. Na miejscu okazało się, że samodzielne zwiedzanie nie jest dozwolone i musieliśmy dać się powieść w klasztorne zakamary pewnej młodej damie, która była przekonana, że język którym do nas mówi jest językiem angielskim... Przez godzinę przemierzaliśmy cele, krypty, refektarze, kaplice, bazyliki, kuchnie i ogrody. A niemalże wszystko wykonane rękami peruwiańskich rzemieślników, pod jedynie słusznym kierownictwem ich hiszpańskich zwierzchników. Bez wątpienia jest to miejsce godne polecenia.
Żeby nie wpaść w rutynę oraz nie rozwalić całkowicie podróżnego budżetu ten wieczór postanowiliśmy spędzić w knajpce taniej, bez super widoku, najchętniej z lokalesami. Weszliśmy na chybił trafił do lokalu wyróżniającego się farbą schodzącą z drewnianych drzwi. Poziom obsługi oraz jakość dań przywiódł nam na myśl grupę kolegów z sąsiedztwa, których małżonki postanowiły gromadnie pojechać na wczasy – starali się jak mogli, wkładali w to wiele serca, ale i tak wychodziła z tego żołnierska kuchnia. Dlatego też zamiast opisywać to szczegółowo ograniczymy się do stwierdzenia, że spać głodni nie poszliśmy. Dobranoc...