Śniadanie w Pacha Kusi, złożone z tego co zawsze, czyli jajecznicy, bułek i dżemu truskawkowego, wyróżniało się widokiem na niewielkie patio, na którym radośnie baraszkowały dwa psiaki. Spacerując później po miasteczku leżącym u stóp ogromnej inkaskiej twierdzy podglądaliśmy życie społeczności, która w części związana jest z ruchem turystycznym (ze wszelkimi tego, nie zawsze pozytywnymi, konsekwencjami), ale w części żyje w tradycyjny sposób, w swoich kamiennych domkach przy wąziutkich uliczkach, wzdłuż których o setek lat w kamiennych kanałach płynie woda z gór. U młodych, co prawda, próżno szukać tradycyjnego stroju czy drewnianej zabawki, ale już średnie pokolenie, a zwłaszcza najstarsze wygląda tak, jakbyśmy chcieli to widzieć na naszych fotografiach z podróży. I nie robią tego pod publiczkę.
Wróciliśmy drogą wzdłuż rzeki Urubamba do miejscowości Urubamba i skręciliśmy w prawo, w stronę Cusco, żeby dojechać do wiosek Maras i Maray. Ta pierwsza to niemalże doskonała szachownica białych uliczek, wymarzonych do fotografii monochromatycznej z początków ubiegłego wieku, z dużą ilością „kapeluszników” z kolorowymi tobołkami na plecach. Ta druga, natomiast, znana jest głównie z olbrzymiej dziury w ziemi. Starożytni Inkowie zrobili to swoje laboratorium agrotechniczne – na tarasach schodzących aż do poziomu -40 metrów prowadzili doświadczenia nad uprawą roślin przy różnym stopniu nasłonecznienia i różnej wilgotności. Niemniej ponieważ bilety uznaliśmy za nieproporcjonalnie drogie (70 soli, czyli ponad 90 złotych) na oglądanie tego cudu laboratoryjnego została wyznaczona jednoosobowa delegacja – wziąłem więc pokornie aparat i kamerę, i dokonałem inspekcji połączonej z dokumentowaniem.
Pół godziny później byliśmy znowu nad brzegami Urubamby przemieszczając się na wschód, w stronę Pisac. Kolejno mijane wioseczki nie różniły się jakoś kardynalnie od siebie, ale prawie każda miała coś indywidualnego – w jednej stały rzeźby ludzkich rozmiarów w stylu naszych krasnali ogrodowych, w drugiej wzdłuż drogi stały młode dziewczęta oferujące pieczone świnki morskie (na takich długich patykach, jak do naszych ogniskowych kiełbasek), w trzeciej z odjechanego kościoła wychodziła młoda para. Oczywiście zatrzymaliśmy się z piskiem opon i uwieczniliśmy ten moment, życząc przy okazji powodzenia na nowej drodze. Przy okazji jednak naszła nas refleksja nad poczuciem odpowiedzialności tutejszych chłopców za dzieje rodzaju ludzkiego – patrząc na większość dam trudno oprzeć się wrażeniu, że głównie ta odpowiedzialność i determinacja powodują, że tereny te nie uległy wyludnieniu...
Wspinając się do ruin twierdzy nad Pisac zatrzymaliśmy się w przydrożnej gospodzie z widokiem na pradawne pola tarasowe. Konsumpcja przepysznego krupniku oraz kurczaków i pstrągów przebiegła jak zwykle sprawnie, w towarzystwie kolejnego uroczo żebrzącego psiaka. Tym razem jednak nawet ja pękłem i dałem mu kawałek rybiego ogona (od tej chwili już nie będę mógł mówić, że nigdy nie dokarmiam zwierzaków przy stole...).
Twierdza Pisac, wisząca nad doliną rzeki Urubamba, zrobiła na nas kolosalne wrażenie – olbrzymie połacie pól tarasowych i fortyfikacje rozłożone na kilku wzgórzach. Nic dziwnego, że odegrał ważną historycznie role podczas wojen z konkwistadorami. Blisko dwie godziny snuliśmy się między pozostałościami budowli obronnych, pałacowych i gospodarczych, zachwycaliśmy się przemyślnością przedwiecznych inżynierów, przemierzaliśmy wykute w skale ścieżki łączące poszczególne elementy kompleksu. Na jednym z najbardziej oddalonych przyczółków natknęliśmy się na samotnie siedzącą nad urwiskiem kobicinkę zajętą... tkaniem. Wątek tego super prymitywnego krosna mieścił się pomiędzy paluchem lewej stopy, a talią. Zamiast czółenka tkaczka przekładała między nitkami kłębki z różnokolorową przędzą (ponoć z lamy...), a zagęszczała tkaninę zwykłą deszczułką, która nie była nawet grzebieniem. Efektem jej pracy były pasy i paski szerokości do trzech do dziesięciu centymetrów, wielokolorowe, często ze skomplikowanymi wzorami (np. z mitologi inkaskiej). Nie było wyjścia – trzeba było kilka nabyć...
Kiedy po raz kolejny pojawiliśmy się w hostelu Teatro Inka byliśmy witani niemalże jak stali rezydenci, tym bardziej, że od razu, na wejściu, oddano nam dwie siatki z upranymi ubraniami, które powierzyliśmy im dwa dni temu. Tym razem jednak „nasz” pokoik zawieszony nad dachami Cusco był zajęty, więc zasiedliliśmy te jaskółcze gniazda wokół patio, rozmiarami przypominające raczej naszego kampera niż hotelowy pokój...
To był ten wieczór, kiedy postanowiliśmy wydać sobie uroczystą kolację. Założyliśmy co mniej pogniecione koszule i udaliśmy się na Plaza de Armas (a jakże!). Pokrążyliśmy chwilę wybrednie szukając odpowiedniego miejsca (no bo żeby i elegancko było, i z odpowiednim widokiem...) i w końcu weszliśmy do lokalu, który dysponował oszklonym tarasem na pierwszym piętrze z ekspozycją idealnie na katedrę. Niestety okazało się, że wszystkie stoliki są zarezerwowane i dziękujemy państwu :-( Zeszliśmy więc na Plaza jak niepyszni i zaczęliśmy się rozglądać za czymś analogicznym... I wtedy stwierdziłem, że jednak walczyć trzeba do końca, wróciłem na górę, złapałem szefową sali (w odpowiednim wieku) i swoim bajecznym hiszpańskim przekonałem ją, że ten jedyny nie zasiedlony jeszcze stolik na drewnianym tarasiku, pomimo jakiejś-tam rezerwacji musi oddać nam. I zadziałało! Za jedyne 25 USD od głowy zyskaliśmy nie tylko najpiękniejszy widok w mieście, ale i dostęp do „szwedzkiego stołu”, gdzie nie tylko sushi, ceviche i roladki wymyślne, ale i sałatek mnogość i siedem dań głównych (w tym alpaka w sosie pieczeniowym). A na zakończenie jeszcze stół z deserami (Martyna mawia, że na desery człowiek ma oddzielny żołądek – na szczęście.). Co prawda kieliszek wina i kawa były dodatkowo płatne, ale za to w promocji mieliśmy w tle (czyli w kolejnej sali) kwartet lokalnych muzyków kameralnie wygrywających andyjskie przeboje w lekko jazzującej interpretacji. Pokolacyjny spacerek nie był zbyt długi, ale za to miękkość łóżek – rewelacyjna. Dobrej nocy...