To miał być TEN dzień! Autobusiki wwożące turystów na Machu Picchu rozpoczynają pracę o 5:30, więc pojawiliśmy się na stosownym przystanku już parę minut po... siódmej. Kolejka liczyła na oko ponad trzysta osób i ustawiając się na jej końcu miny mieliśmy raczej kwaśne... Okazało się jednak, że już po kilkunastu minutach siedzieliśmy na wygodnym fotelu i rozpoczęliśmy wspinaczkę. Zygzak wyrąbany w stromym zboczu unosił nas co raz wyżej, ukazując mikrość mieściny z której wyruszyliśmy. Po około dwudziestu minutach zobaczyliśmy pierwsze fragmenty ruin wyłaniające się z resztek mgły, pięć minut później staliśmy z paszportem i biletem w dłoni w punkcie kontrolnym.
Zaszkliły mi się oczy kiedy wyszliśmy z zacienionej dróżki i ogarnęliśmy wzrokiem Zaginione Miasto – właśnie zrealizowałem jedno z największych (jeśli nie największe...) marzeń podróżnicze swojego życia. I do tego zrobiłem to w towarzystwie swojej rodziny...
Włóczenie się po pradawnych uliczkach zostawiliśmy sobie na później, bo z rana, ambitnie, postanowiliśmy podjąć próbę zdobycia Machu Picchu Mountain – szczytu wznoszącego się ponad 600 metrów ponad ruinami. Wspinaczka rozpoczynała się przy drewnianej bramie z budką i strażnikiem, który dopilnował, żeby wszyscy wpisali się do księgi wejść/wyjść. Początkowo szliśmy przez las, który stopniowo stawał się co raz rzadszy i co raz bardziej stromy. Pół godziny od startu Maciej, wciąż trapiony niedyspozycją ciśnieniowo-gastryczną zasiadł w cieniu pod wiszącą skałą i stwierdził, że będzie się rozkoszował widokiem do naszego powrotu. Po kolejnych dwudziestu minutach Marta z Martyną oznajmiły, że chyba źle musiałem wyjaśnić plan dnia, bo były pewne, że celem naszym był po prostu punkt widokowy, a nie jakaś zasmarkana góra. Tak więc atak szczytowy przeprowadziłem w pojedynkę... Było stromo, schodkowo, gorąco i szybko. Na górze kilka fotek (w tym jeden selfik), przekąska i marszobieg w dół (co by rodzinka za bardzo się nie wynudziła). Na nogach z waty doszedłem do nich chwilkę po 11-ej. Posiedzieliśmy chwilkę, posililiśmy się, poopowiadaliśmy sobie wzajemnie ruszyliśmy na ścieżkę do Puente Inca (Most Inki). Jest to wycięta w skale półka szerokości od metra do dwóch z nieprawdopodobnym widokiem. Również pionowo w dół...
Po powrocie w rejon ruin natknęliśmy się na kilka lam, które krocząc między turystami wyłudzały chipsy i inne łakocie, mimowolnie pozując przy tym do zdjęć. Żeby z jeszcze większą przyjemnością oglądać pozostałości inkaskiej myśli technicznej wycofaliśmy się na godzinkę w okolice bramy wejściowej, gdzie rozlokowały się knajpeczki z napojami i gorącymi przekąskami – warto było, albowiem doładowane akumulatory zapewniły nam komfort poruszania się w szarokamiennym labiryncie...
Opisów tego jak, gdzie, którędy i za jakiego władcy powstało już bez liku, więc pominę ten w sumie najistotniejszy punkt naszej wyprawy. Zaznaczę jedynie, że najpiękniej to miasto wyglądało w kroplach deszczu przy pełnym słońcu, na tle dramatycznie granatowych chmur i gór...
Po zjechaniu busikiem do Aguas Calientes zjedliśmy smakowity obiad w formie szwedzkiego stołu, odebraliśmy bagaże z hotelowej przechowalni i wsiedliśmy do pociągu. Jako że tym razem było już po zmroku i nie mogliśmy się rozkoszować zaokiennością, to przemiła obsługa przygotowała dla nas atrakcje w postaci występu andyjskiego „klauna” oraz niemalże profesjonalnego pokazu mody alpakowo-wikuniowej (dwoje modeli, wybieg po całej długości wagonu) połączony z możliwością zakupu – królowały poncza, narzutki, szale. A na naszym stoliku rozgościły się rozłożyście pocztówki i znaczki – mamy i babcie tak je lubią dostawać...
Po wyjściu na dworcu w Ollantaytambo odebraliśmy autko z parkingu (sprawdzają czy nam koła zapasowego spod spodu nie wykręcili) i pojechaliśmy niespełna kilometr do hostelu, który został wybrany nie ze względu na cenę (choć była przystępna), ani nie ze względu na opinie na Tripadvisorze, ani nawet nie ze względu na architekturę czy wyposażenie (choć i to było na akceptowalnym poziomie). Uwiodła nas nazwa: Pacha Kusi! Dobranoc...