I od tego momentu zaczęły się zmiany w naszym pierwotnym planie. Kiedy obudziłem się wczoraj w Abancay na jakiś czas przed świtem z niewiadomego powodu postanowiłem sprawdzić pogodę na najbliższe dni. I okazało się, że w terminie, w którym planowaliśmy zdobywanie Machu Picchu pojawi się front atmosferyczny i będą chmurzyska, przelotne burze i tym podobne atrakcje. Odbyła się więc krótka rodzinna narada i odwracanie kota ogonem...
Zamiast kontynuować pobyt w Cusco ruszyliśmy na oglądanie Świętej Doliny. Punktem docelowym na dzisiaj miała być Ollantaytambo, czyli miejscowość, w której mieliśmy wsiąść o 13:27 do pociągu jadącego do Aguas Calientes, bazy u podnuża Machu Picchu. Jechaliśmy więc sobie przez dziwaczne wioseczki dopatrując się śladów minionego. Tragicznie i barbarzyńsko minionego, niestety...
Z głównej drogi skręciliśmy w szutrówkę w kierunku na Maras. Kilkanaście kilometrów szurgotania, kilka zagadkowych rozjazdów, jeden kolonialny kościół w renowacji w samym środku niczego, kilka dopytywanek i dotarliśmy do Salineras de Maras czyli miejsca, w którym już Inkowie czerpali sól. Na dnie głębokiego wąwozu, do którego zjazd przypłaciłem popiskiwaniami dziewcząt, płynie strumyczek, którego wody systemem zmyślnych kanalików rozprowadzane są do wielkich, płytkich sadzawek. Po odparowaniu wpuszcza się kolejną warstwę wody i ponownie czeka, aż sadzawka wyschnie. Po powtórzeniu procedury kilkanaście, kilkadziesiąt razy przy pomocy prymitywnych narzędzi motykopodobnych zeskrobuje się sporą warstwę soli, którą następnie ładuje się łopatami do worów. I w świat...
Zjechaliśmy do Urubamba, mieścinki leżącej nad rzeką Urubamba, niemalże pośrodku Sacred Valley. Skręciliśmy na zachód i wiliśmy się kolejne kilometry. Niestety jedyne estetyczne doznania czerpaliśmy z widoku ludzi, w znacznym stopniu ubranych tradycyjnie, kolorowo. Bo niestety wioski to feeria brzydoty, półslamsu, niedokończonych przybudówek do dobudówek, koślawych płotów. Sytuację ratowała roślinność, momentami naprawdę dorodna, i monumentalne krajobrazy...
Przecisnęliśmy się do głównego placu Ollantaytambo (a jakże – Plaza de Armas!) i kawałeczek za nim, ale przed rzeczką, skręciliśmy w lewo, w stronę stacji kolejowej. Tłok niemiłosierny, klaksony wyją w trybie ciągłym, sznur samochodów, ludzi, rowerów. Kilkadziesiąt metrów przed dworcem zaparkowaliśmy auto na jednym z parkingów – płatnych i niby-strzeżonych. Wyciągnęliśmy trzy małe plecaczki, do których za wczasu spakowaliśmy niezbędności na następną dobę i poszliśmy w stronę peronów. Jako że było jeszcze za wcześnie na otwarcie prowadzącej nań kraty, usiedliśmy w kafejce i rozkoszowaliśmy się empanadas (pierożki), Cusceňa (rodzaj piwa) i cafè (gorące, niby kawa). Na pół godziny przed odjazdem wpuszczono nas na peron z poczekalnią. Maciek po raz czwarty od wyjazdu z hotelu skorzystał z dobrodziejstw sanitariatów, pozostali z aparatami i kamerami próbowali zatrzymać ulotność chwili...
Pociąg do którego wpuszczono nas po wnikliwej kontroli biletów (łącznie ze sprawdzaniem numerów paszportów) zamówiony był chyba w Szwajcarii – skórzane, miękkie fotele, panoramiczne okna zachodzące aż na dach, klimatyzacja. Kilkanaście minut po starcie między rzędami siedzeń pojawił się samolotowy wózek kateringowy i poczęstowano nas napojami (u nas królowała herbatka z liści wiadomo-jakiej-rośliny) oraz przekąskami.
Droga żelazna, po której się poruszaliśmy, należy bez wątpienia do najpiękniejszych na świecie – głęboki wąwóz, szmaragdowa, spieniona woda, mosty, pola tarasowe, wioseczki niemalże nietknięte niby-cywilizacyjną brzydotą, bujna roślinność. Co kilkadziesiąt minut miły głos lektora objaśnia po hiszpański i angielsku jaki obszar lub obiekt mijamy.
Po półtoragodzinnej sielance wysiadamy w Aguas Calientes, wprost na przydworcowy bazar pamiątkarski. Przedarliśmy się bez strat własnych i doszliśmy, mostem przez rzeczkę, na Plaza de Armas, a z niego w zaułek z naszym Hostal Colla Raymi. Było wystarczająco wcześnie, żeby przed zachodem słońca przypatrzeć się tej przedziwnej miejscowości. Powstała wyłącznie po to, by obsługiwać ruch turystyczny na Machu Picchu, wciśnięta między pionowe skały, z podkasanymi nogawkami, by nie unurzać się zbytnio w Urubambie, składała się wyłącznie z hoteli, knajp, turagencji. No i jeszcze gorących źródeł... Wzięliśmy więc kąpielówki i ręczniki i udaliśmy się w górę strumienia, odrzucając po drodze milion propozycji zakupowo-gastronomicznych. Dziewczęta co prawda postanowiły zająć się zakupieniem i wypisaniem pocztówek, ale druga połowa naszej drużyny zdecydowanie zakupiła bilety i ruszyła na zabiegi upiększające. Krótka wizyta w przebieralni i przechowalni bagażu i hyc na baseniki. Well, nie przypominało to doświadczeń z basenu Kleopatry w tureckim Pammuccale – woda miała kolor nieokreślony, taki raczej z wiadra z mopem,zwiększoną gęstość oraz siarkowy aromat. Basenów było kilka, jakoś tak dziwnie, samorzutnie podzielonych pomiędzy małe dziewczynki, małych chłopców, starsze panie i koedukacyjny. Nie było wyjścia – poszliśmy do tego ostatniego. Zanurzyliśmy się w tym gorącym (myślę, że ok. 38-40 st.C.) roztworze wszystkiego po pachy, depcząc stopami miłe dno ze sporych okrąglaków. Po półgodzinnym namaczaniu wskoczyliśmy pod zimny (prosto ze strumienia) prysznic i popędziliśmy do naszych pań.
Schodząc w dół, w stronę naszego noclegowiska, daliśmy się wciągnąć do jednego z lokali na kolację. Między różnymi bardziej tradycyjnymi daniami nieco odznaczała się świnka morska (po tutejszmu Cuy), upieczona i przyniesiona w całości – na szczęście bez sierści, ale za to z uszkami, pazurkami oraz innymi elementami naturalnie występującymi u tych stworzeń. Popita została Pisco Sour, czyli peruwiańską specjalnością miksowaną z pisco (lokalnej grappy), soku z limonek, kurzych białek i odrobiny słodkiego syropu. Dobranoc...
P.s.
Zulu, skontaktuj się ze mną, proszę, na: konyack@gmail.om