Nie ma to jak wyspać się porządnie podczas siedmiogodzinnego lotu na standardowym fotelu klasy ekonomicznej Airbusa! W dodatku będąc dwukrotnie pokrzepianym wykwintnościami filuternie na tackach poukładanymi... Tak więc w pełni zregenerowani i pasją poznania napełnieni wylądowaliśmy przed godziną szóstą czasu lokalnego na wysepce w slangu lotniczym zwanej HKG. Zaczęło świtać kiedy wsiadaliśmy do ekspresowego pociągu MTR mającego dowieźć nas w ciągu 24 minut do stacji Central. Przemieszczanie się nowoczesnym, bezszelestnym pojazdem przez portowe przedmieścia, pośród kontenerowych piramid, plątaniny estakad, mostów i monstrualnych żurawi w stanie zawieszenia pomiędzy samolotowym letargiem, a postkolonialną jawą było doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju.
Było jeszcze przed ósmą, kiedy po raz pierwszy od wejścia do hali odlotów w Dubaju zaczerpnęliśmy haust ulicznego, nieprzepuszczonego przez klimatyzatory powietrza. O dziwo było całkiem rześkie, odżywczo wilgotne. Szybko wmieszaliśmy się w tłum biuralistów truchtających do swoich szklanych wytwórni dobrobytu i sensu istnienia. W porównaniu z innymi azjatyckimi molochami Hong Kong jest zadziwiająco czysty, elegancko ubrany, uporządkowany, bezklaksonowy. Przemieszczaliśmy się w stronę staroświeckiego funikularu wwożącego zainteresowanych na Victoria Peak - najlepszy punkt widokowy na Victoria Harbour i całą kontynentalną część miasta. Po skorzystaniu z pięćdziesięcioprocentowej zniżki na bilety ("kto rano wstaje...") wtoczyliśmy się do czerwonego, drewnianego, krzywopodłogowego tramwaju rodem z powieści Dickensa. Skrzypiąc i potrząsając wagonik od 1888 roku pokonuje 400 m różnicy wzniesień na dystansie 1,4 km w czasie ok. 8 minut. Za oknami przesuwa się nierównomiernie nachylony krajobraz mieszkaniowo-drzewiasty, stopniowo odsłaniający panoramę dynamicznej nowoczesności. Po wyjściu z górnej stacji staliśmy jak oniemiali wpatrując się w... mlecznomglistą ścianę. - Helloł, zima zimą, ale nie po to tu wjechaliśmy żeby się poczuć jak na Wyspach Owczych. Proszę oddać nasz pocztówkowy widoczek! Niepocieszeni i wilgotnie schłodzeni (Beata miała chwilę satysfakcji patrząc na moją cienką koszulę z perspektywy swojej puchówki...) zatoczyliśmy kółeczko po placu przed The Peak Galleria i weszliśmy do... Starbucksa. Znowu...
Pokrzepieni kartonową kawą i ciastkiem cynamonowym ruszyliśmy w stronę Victoria Peak Garden, wiedząc, że za zakrętem na Moun Austin będzie punkt widokowy... Był. I nawet zaczęły się jakieś budynki wyłaniać z białego obłoczka, więc wykazaliśmy się determinacją i zrobiliśmy kilka całkowicie nieudanych, niewyraźnych fotek.
Po brawurowym zjeździe funikularem wskoczyliśmy na górny pokład innej tutejszej osobliwości - krótkiego, piętrowego tramwaju. Pojechaliśmy Hennessy Rd na wschód, w stronę Causway Bay, wtapiając się co raz bardziej w atmosferę co raz bardziej chińskiego miasta... Po kilku przystankach postanowiliśmy wyskoczyć zachęceni krzątaniną między ulicznymi straganami. I tutaj ciekawostka: za przejazd płaci się przy wyjściu, wrzucając odliczoną kwotę do zwykłej drewnianej skrzyneczki przy przednich drzwiach - żadnych biletów, żadnych kontrolerów, żadnego cwaniactwa...
Spacerując między wszystkim co pachnące i skwierczące posuwaliśmy się w stronę przystani przy super nowoczesnym centrum wystawienniczy. W międzyczasie Piotr wskoczył do jednego ze sklepików i nabył parę spodni za równowartość polskich dziewiętnastu złotych. Da zachowania takiego zmusiły go nadzwyczajne okoliczności - świeżo zakupione w Decathlonie spodnie treckingowe "rozkraczyły" mu się zupełnie i przeciąg okrutny w desusach jego zapanował.
Prom linii Star Ferry przewiózł nas na stronę kontynentalną, na Kowloon, w kilkanaście zaledwie minut. Poszukując jakiejś kafejki, która nie byłaby Starbucksem, nieświadomie wkroczyliśmy na Avenue of Stars (sic!). Wielką uciechę mieliśmy przyglądając się tym wszystkim ludzikom fotografującym SIĘ na potęgę, dotykającym popiersi, przymierzającym dłonie do odcisków w trotuarze... Wśród całej plejady kompletnie nie znanych nam, acz należycie upamiętnionych gwiazd, uwagę naszą zwrócił Sam Hui, któremu wróżymy wielką karierę u boku samego Cezarego Pazury w nadwiślańskich filmach akcji... Ale nie wykluczone, że i nam, skromnym skrybom, pisany jest jakiś medialny sukces, bo co kilka kroków podchodzili do nas ludzie płci obojga z prośbą o wspólne pozowanie do fotografii.
Weszliśmy, a właściwie wjechaliśmy schodami, do imponującego Honk Kong Museum of Art. Urządzenie holu i zapowiedzi wewnętrznych ekspozycji okazały się jednak tak "atrakcyjne", że zgodnym chórem (pod przewodnictwem naszej Pani Malarki) wykonaliśmy zwrot w tył na lewo i czmychnęliśmy na dziedziniec. A tam jakaś dobra istota ustawiła niezwykle przydatną instalację - drewniane platformy około metrowej wysokości, o powierzchni ok. 6-8 metrów kwadratowych, pokryte sztuczną trawą i z drzewkiem wetkniętym pośrodku. Szybko opanowaliśmy jedną z nich i pozostawiwszy dziewczęta na pastwę południowego już słoneczka udaliśmy się Piotrem na poszukiwanie jakiegoś napoju. Gdy wróciliśmy po kwadransie nasze muzy rozkosznie pochrapywały, przeistaczając się niejako w nowe, artystyczne obiekty...
Po dwudziestu minutach jazdy taksówką wyskoczyliśmy na zboczach Diamond Hill, przey Chi Lin Nunnery, czyli buddyjskim klasztorze żeńskim, zbudowanym bez jednego gwoździa w stylu dynastii Tang (o ile komuś coś to mówi...). Dobrych kilkadziesiąt minut leniwie snuliśmy się między pawilonami z wielkimi posągami Buddy okalającymi chiński ogród, hipnotyzujący doskonałą harmonią zen...
Po drugiej stronie ulicy leży Nan Lian Garden: trzyipółhektarowy ogród romantyczny w stylu chińskim - pagórki, fantazyjne skały, bajecznie formowane drzewa, wodospady, jeziorka, wygięte mosteczki, tajemnicze pawilony... Poruszający się w tempie pensjonariuszy Ciechocinka odwiedzający przestają dostrzegać otaczający ich zgiełk wielkiego miasta, zaczynają oddychać w innym tempie, rzadziej mrugają... Nas również poniosła ta atmosfera, która wessała godzinę naszego ograniczonego czasu, ofiarowując w zamian refleksję i ukojenie.
Do Ptasiego Rynku jechaliśmy tylko kilka minut, ale nie jestem pewien ten punkt programu warto polecać następnym. Być może pod wpływem książek podróżniczych lub filmów Bertolucciego spodziewaliśmy się czegoś "prawdziwego", z długim warkoczem, w oparach opium... Tymczasem poza kilkoma drewnianymi, charakterystycznie powyginanymi drewnianymi klatkami otrzymaliśmy obraz złożony z dużej ilości drutu, plastiku, podrabianych dresów i akcesoriów jakby żywcem przeniesionych z europejskiego sklepu ze zwierzętami. Sytuację ratowała garstka starszych osób autentycznie roztkliwiająca się na trelem jakiegoś przymkniętego pierzastego nieboraka...
Kolejny taksówkarz dowiózł nas w okolice Kowloon Park, do kwartału odpowiedzialnego za przyzwoite, acz nie rujnujące kieszeni, nakarmienie obywatela łaknącego czegoś lokalnie tradycyjnego. Półtorej godziny obcowania z wytworami nieokiełznanej wyobraźni tutejszych kucharzy i browarników przeniosło nas łagodnie z fazy dziennej w mrok wieczoru... Po dojściu do Nathan Road, jednej z najbardziej luksusowych i najdroższych ulic w Azji, skręciliśmy na południe, w stronę znanego nam już nabrzeża, podziwiając po drodze salony i neony, w intymnej bliskości rozentuzjazmowanego tłumu...
W miarę zapadania ciemności co raz jaśniej robiło się na wyspie po drugiej stronie zatoki, czyli w Hong Kongu właściwym - kolejne wysokościowce włączały systemy iluminacji zamieniając szklanoaluminiową szarość w bożonarodzeniowy spektakl. Wiedzieliśmy, że nie doczekamy do rozpoczęcia sławnego Light Show, z laserami, reflektorami lotniczymi i innymi fireworkami, ale absolutnie nam to nie przeszkadzało w półgodzinnym zachwycaniu się wiekiem elektryczności z perspektywy nadmorskiej ławeczki...
Taksówkarzowi który dowiózł nas na lotnisku płaciliśmy ostatnimi resztkami lokalnej waluty, jak również dolarami amerykańskimi, a nawet próbowaliśmy (ku przerażeniu "drajwera"!) dubajskimi dirhamami. Na szczęście bez międzynarodowego skandalu udało nam się sprawę załatwić i z podniesioną przyłbicą, po odbyciu standardowej procedury odlotowej, mogliśmy wkroczyć na pokład Airbusa A380 (pierwszy raz w życiu!) i dać się powieźć do Bangkoku.
Z logistycznego punktu widzenia był to najbardziej emocjonujący moment naszej podróży: czy bagaż nadany do Bangkoku trzy dni temu doleciał razem z nami, czy też będziemy musieli udać się do pobliskiego second-handu i zakupić odzienie na dalszą część wyprawy? Po kilkunastu minutach nerwowego wyczekiwania przy taśmie w końcu ukazały się nasze folią zakokonione plecaki i mogliśmy ruszyć dalej, z nadzieją, że zdążymy na poranny autobus do Kambodży.
Współtowarzyszom podróży udało się zrobić niespodziankę - w hali przylotów oczekiwał nas młody człowiek z tabliczką z nazwiskiem, co oznaczało, że za chwile zostaniemy włożeni do wygodnego samochodu i powiezieni wprost do hotelu. A tam, oprócz klimatyzowanych pokoi, miały na nas czekać bilety na bezpośredni (co ważne!) autobus do Siem Reap. Dobrym duchem tej części była firma Thai Dream Holidays Co. Ltd pana Janusza Koniaka, mieszkającego od kilkudziesięciu już lat w tym pięknym mieście, a polecona przez Chróściela, miłośnika Tajlandii, rowerów i sybaryckich klimatów...
Busik w klasie VIP, z tapicerowanymi fotelami i sufitem, dobrze już po pierwszej w nocy dowiózł nas do hotelu, w którym piskliwy entuzjazm wzbudziły tak dawno już nie widziane miękkie powierzchnie płaskie zwane potocznie łóżkami. Dobrej nocy...