Budzi nas deszcz. Telefon do firmy, która organizuje rejsy połączone z oglądaniem delfinów pozbawia nas złudzeń - morze jest wzburzone i wszystkie statki stoją w porcie. Kiedy wypłyną? Może jutro, może pojutrze... Turysta, który przeleciał 20 tys. km ma zwykle nerwicę i nie może pozwolić sobie na siedzenie w jednym miejscu tyle czasu zwłaszcza, że mamy wykupiony bilet na prom w Wellington za dwa dni, a droga daleka. Ruszamy na południe z myślą, że spróbujemy popływać w zatoce koło Napier, może tam pogoda nam dopisze?
Najkrótsza droga prowadzi nas znów do Rotorua. Odczytujemy to jako znak, że powinniśmy lepiej poznać Maorysów i zatrzymujemy się przy Whakarewarewa, która nie jest skansenem, ale żyjącą maoryską wioską, która od ponad stu lat zaprasza turystów. Znajduje się na zapleczu wczorajszego instytutu Te Puia, który jest znacznie lepiej rozreklamowany i oznakowany, a moim zdaniem o wiele mniej wart odwiedzin.
W wiosce można obejrzeć jak mieszkańcy, a jest ich tu około setki, gotują na parze jedzenie. Para unosi się wszędzie, gdyż domy stoją pomiędzy aktywnymi gejzerami, a kuchnie, w postaci drewnianych skrzynek zaglębionych w ziemi, stoją przy drodze. Kukurydza gotowana jest w reklamówce zanurzonej w gorącym źródle. Można spróbować tych potraw w znajdującej się tu restauracji. Widać tu też największy w Nowej Zelandii gejzer Pohutu, który wciąż wysoko wybucha i nie potrzebuje mydła jak leniwa Lady Knox (nazwana przez nas Lady KnotL.
O godz. 11:15 i 14:00 odbywają się tu półgodzinne występy z obowiązkowym tańcem haka. W tym zespole mężczyźni także są otyli więc chyba jest to wzór prawdziwego, maoryskiego przystojniaka. Panie kręcą białymi piłeczkami na sznurkach i żonglują kijkami o długości ok. 50 cm. Ich pieśni przypominają utwory z brytyjskich musicali. Nie mamy złudzeń, oglądamy sztuczną popelinę dla turystów, ale jest miło, a kolorowe stroje świetnie będą wyglądały na zdjęciach. Czasem tylko, gdy tancerze zrobią straszną minę wszystkie rzeźbione maski, widziane przez nas na frontonach maoryskich domów, okazują się być najprawdziwszymi portretami. Najważniejszym i najpiękniej ozdobionym obiektem w wiosce jest Dom spotkań, miejsce, gdzie odbywają się zebrania mieszkańców, toczy życie towarzyskie i kulturalne. Wiele takich domów wciąż działa na terenie Nowej Zelandii. Tutejszy powstał w 1840 r. Rzeźby zdobiące fasadę są gładko i jednolicie pomalowane. Nie ma śladów zniszczenia, złuszczenia lub choćby najmniejszego starcia. Historia nie zdążyła się tu zestarzeć.
Droga do Napier to szereg pięknych widoków. Oglądamy porośnięte różnorodną roślinnością pagórki. Nowa Zelandia cała jest pomarszczona i pagórkowata. Jakby ktoś rozłożył zieloną draperię. Ten ktoś był prawdziwym estetą. Dobrał pięknie odcienie zieleni, a dla urozmaicenia porozrzucał owieczki i krowy. Okolice Napier słyną z produkcji wina. Winnice są niezwykle zadbane i uporządkowane. Plantacje winogron, kiwi i innych owoców oddzielone są od drogi wysokimi na kilka metrów żywopłotami często elegancko przyciętymi. Tworzą zielone parawany i są naturalnym filtrem chroniącym owoce przed spalinami.
Wjeżdżamy do Napier i coś nam nie pasuje. Krążą tu panowie w słomkowych kapeluszach typu panamach i dziewczęta w marynarskich sukienkach. Czy skończyło się jakieś przedstawienie i aktorzy wyszli na spacer? Po afiszach orientujemy się że trafiliśmy na festiwal Art Deco.
To coroczna zabawa potomków wielorybników i brytyjskich marynarzy, którzy chcąc wypromować swoje miasto, odtwarzają atmosferę lat 20-tych i 30 - tych. Robią to z niezwykłą starannością. Przebrani są wszyscy, nawet bobasy jadą w stylowych wiklinowych wózkach. Starsze panie poprawiają wyrafinowane kapelusze, zasłaniają się przed słońcem koronkowymi parasolkami. Młode dziewczęta w białych podkolanówkach, uczesane w warkoczyki zachowują się jak panny z pensji, które uciekły z lekcji haftowania i wreszcie mogą podrywać chłopaków w białych koszulach i wełnianych spodniach na szelkach. Aż trudno uwierzyć, że wiedzą co to stringi i topless. Przy głównej drodze, Marine Parade, stoją imponujące automobile, czyszczone miękką szmatką przez panów w liberii i w białych rękawiczkach. Na trawnikach przy fonatannie całe rodziny urządzają piknik wyciągając z plecionych koszy, srebrne sztućce, kryształowe kieliszki i białe wino. Rany, jaki piękny świat! Belle epoqe w całej okazałości, brytyjski akcent, słowo lovely, ragtime i charlestone.
Słabo przy nich wyglądamy. Oddychające tkaniny, membrany, wodoodporne sandały i plecaki - fujj. Staramy się nie wchodzić w kadr innym turystom, którzy zaciekle próbują zagarnąć ten elegancki świat do swoich cyfrowych wspomnień. Dziwnie wraca się do kampera, zaparkowanego na parkingu w centrum miasta, tuż przy plaży. Z okazji festiwalu możemy tu nocować.
My też urządziliśmy sobie wytworną kolacje na trawniku oglądając zachód słońca odwróceni tyłem do oceanu. A o delfinach i wielorybach zapomnieliśmy. Zresztą placówkę, w której można było z delfinami pływać w basenie - Marineland, zamknięto, a w zatoce ich chyba nie ma, bo nie znaleźliśmy ulotek aby ktokolwiek organizował rejsy połączone z ich oglądaniem. Znaleźliśmy za to informację, że 30 km od Napier znajduje się kolonia głuptaków. Te ptaki nie osiągają rozmiarów wieloryba, ale mają intensywnie niebieskie nogi, więc chyba jest to jakieś pocieszenie?