Rankiem spieszymy się na wybuch gejzeru Lady Knox, który znajduje się 27 km na południe od Rotorua, w parku Wai-o-Tapu. Gejzer wybucha codziennie o 10:15, a tu trzeba najpierw zaparkować, kupić bilet, a potem jeszcze dojechać kawałek do następnego parkingu. Bardzo nie chcemy się spóźnić, bo to podobno wielka atrakcja, więc biegamy w te i wewte pełni emocji.
Docieramy na miejsce i widzimy mały amfiteatr wypełniony turystami, a na scenie mały, biały stożek. Dokładnie o 10:15 wychodzi facet z mikrofonem, wygłasza mówkę a następnie wrzuca do stożka starte mydło. Stożek wkurza się i wypluwa je na wysokość paru metrów kopcąc przy tym białym dymem. I to byłoby na tyle...
Całe szczęście cena biletu obejmuje także spacer po parku, a to jest warte każdych pieniędzy. Jezioro nazwane Artist's Palette ma jaskrawopomarańczowy brzeg i turkusową wodę. Unosi się nad nim para, która spowija turystów próbujących zrobić ostre zdjęcia w tej chmurze. Jest tu dużo siarki i zbiornik Opal Pool, który ma zjadliwie seledynowy kolor pięknie odcinający się od białych skał.
Japończycy proszą Martynę aby pozowała wraz z nimi do zdjęcia. Mają rację - jej rude długie włosy świetnie wyglądają na tle tej zieleni. Są tu także błotne baseny. Z szarej mazi co chwila w wielu miejscach podskakuje gęsta, mlaskająca fontanna. Trochę Shrek się przypomina.
Rośnie tu wiele krzewów Manuka, z których pszczoły wytwarzają słynny miód. Podobno wszystko leczy i jest mocniejszy niż antybiotyk. Kupiliśmy i jemy go tu codzienne, bo nie ma czasu na choroby. Smakuje bardziej owocowo niż nasze miody, ale czy jest lepszy nie wiem, może tylko lepiej wypromowany?
W sklepiku dla turystów kupuję sweter zrobiony z wełny owcy i ....futra oposa. Zelandczycy strzygą oposy, nie wiem czy je hodują ale niestety, wiedzieliśmy też, że je przejeżdżają na asfalcie. Oposy rozmnożyły się tu bardzo i uważane są za szkodniki.
Po południu oglądamy Waimangu Volcanic Valley. Szlak prowadzi 4 km przez malowniczą dolinę z kilkoma jeziorami. Jedno - Frying Pan Lake - ma szmaragdowo-zielony kolor i rudy brzeg. Unosi się nad nim para jakby faktycznie się piekło albo jakby piekło skrywało. Drugie, jest tak intensywnie turkusowe, że wszystkie turkusy przy nim bledną. Na trzecim, na końcu szlaku pływają stada, bardzo rzadko spotykanych w Polsce, czarnych łabędzi. Jeden z nich wyszedł przy nas na brzeg i wykonał toaletę używając dzioba zamiast mydła.
Oblicze parku zmieniło się bardzo niedawno. W 1886 i w 1917 roku miały tu miejsce wybuchy wulkanów, po których potworzyły się tę zbiorniki z gorącą i barwną wodą. W parku kursuje autobus, więc nie trzeba wracać pieszo, z czego skwapliwie skorzystaliśmy, bo dzień krótki a nam spieszno na spotkanie z kulturą Maoryską.
Wracamy do Rotoury i pakujemy na wielkim parkingu z miejscami dla autokarów. "Te Puia" chwali się tym, że znajduje się tu instytut sztuki i rzemiosła maoryskiego. Płacimy więc słono za bilety po czym oglądamy jedną salę, w której faceci w firmowych podkoszulkach dłubią w drewnie spirale i wykrzywione maski. Najbardziej podobają mi się ich tatuaże. W drugiej, prezentowanych jest kilka trzcinowych spódniczek i koszyków. Oprócz tego można zobaczyć maoryską łódź i kilka chat z pni paproci. Udało nam się posłuchać pieśni przypominających arie operową w wykonaniu Maorysa przypominającego zawodnika sumo. Największą jednak radość przeżyliśmy przy oglądaniu ptaszka kiwi, który mieszka tu w ciemnym domku za grubą szybą. W naturze nie sposób go zobaczyć, bo jest bardzo płochliwy i aktywny nocą. Tu, pomimo słabego światła mogliśmy pośmiać się trochę z tej szarej, okrągłej kulko-kury, która długim, zagiętym dziobem wyszukuje pędraki z ziemi. Jest dziwny, ma wąsy i wątłe futerko pomieszane z niezbyt efektownymi piórkami. Trochę ptak, trochę ssak. Ma dobry węch, duże uszy i ciężkie, pełne w środku kości. Nosi za to ogromne jajo. Mniej-więcej od stanika do kolan. Fantastyczny obiekt do ogłoszenia go symbolem kraju. Orzeł by się uśmiał.
Wieczorem oglądamy najładniejszy budynek w centrum Rotorua. Powstał w 1908 roku jako sanatorium, obecnie mieści się tu Muzem Historii i Sztuki. Przypomina szwajcarskie uzdrowisko z widoczną konstrukcją z ciemnego drewna. Otoczone jest palmami i boiskami z imponującą brytyjską murawą. Nie zdążymy już obejrzeć kolekcji. Jeszcze dziś docieramy do Whatakane (97 km). Jutro będziemy wypatrywać delfiny i wieloryby w zatoce. Po drodze, na zakończenie dnia, oglądamy spektakl przygotowany przez wielką górę na horyzoncie.