Od teraz zamieszczane teksty są autorstwa Marty, albowiem ja znowu zamiast pióra dostałem do rąk kierownicę. Ale myślę, że to z korzyścią dla czytelnika, albowiem krócej będzie... ;-)
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Za nami 33 godziny podróży. Przez ten czas przebywaliśmy w czasoprzestrzennym kołowrotku nie wiedząc która jest godzina, czy powinniśmy już spać i w jakim kraju mamy przesiadkę, bo wszystkie lotniska są podobne i wszędzie królują tę same marki i logo. Ciężko nam było też ustalić datę po przylocie do Auckland. Wstęplowano nam wizę o pierwszej w nocy i celnik miał problem z odpowiedzią, czy jest 17 czy 18 lutego, ale na całe szczęście w hotelu potwierdzono naszą rezerwację i mogliśmy wreszcie przyjąć pozycję horyzontalną. Co za ulga!
Rano odbieramy kampera z wypożyczalni "Kiwi campers", która jest niedaleko lotniska w Auckland. Auto zrobione na podwoziu Mercedesa sprintera nie jest zbyt... wyrafinowane. Nie ma generatora, bagażnika i szafy. Łazienka jest maleńka - dobrze, że wzięłam miniaturowe mydełko z hotelu, to się zmieści, ale zęby będziemy myć w zlewie. Są za to dwa telewizory i bardzo duże okna, chyba Nowozelandczy są wzrokowcami...
Pierwsze kilometry to dla kierowcy zabawa w zwalczanie odruchów. Lewostronny ruch i rozmiar auta wymagają sporej koncentracji, ale co to za problem dla Jacka, który nie bał się nawet wjechać kamperem do medyny w Marrakeshu. Od razu pakujemy się więc do samego centrum, do Auckland Art Gallery. Strome wąskie i zatłoczone drogi oraz zbyt niskie wielopoziomowe parkingi nie przeszkodziły nam w znalezieniu miejsca wymarzonego dla naszej siedmiometrowej ciężarówki.
Galeria mieści się w budynku, który został w 2013 roku uznany za najpiękniejszy przykład architektury użyteczności publicznej na świecie i z tego powodu warto odwiedzić to miejsce, ale kolekcja sztuki współczesnej nie zachwyca. Niestety artyści poszli śladem europejskiej antyestetycznej maniery, zamiast wykorzystać swoją odrębność i maoryskie dziedzictwo. Jest więc nieciekawie i mało odkrywczo. Jednak można, nie wychodząc na zewnątrz, trafić do galerii XIX-to wiecznego malarstwa, a tam czeka zadziwiająca seria portretów Maorysow namalowana przez Anglika - niezwykłe zderzenie brytyjskiej eleganckiej szkoły z dziką wytatuowaną charakteryzacją modeli jest kwintesencją historii tego kraju.
Auckland ma niedługą historię. W 1820 roku pastor, pochodzący z Sydney, Samuel Marsden podsunął akt notarialny Maorysom, którzy za górę ciuchów i kocy oddali mu ziemię. Na niej leży miasto. Nie ma tu starego rynku i zabytków. Skandynawskie w charakterze budynki są mile dla oka, miasto jest czyste i przyjemne, ale po krótkim spacerze i degustacji pysznego nowozelandzkiego piwa o nazwie Aka, opuszczamy je na chwilę.
Ruszamy na spotkanie z przyrodą do ogrodu botanicznego. Rozpoznajemy rośliny znane nam z doniczek, osiągające tu rozmiary sporych drzew. 70 procent gatunków drzew w Nowej Zelandii to gatunki endemiczne, warto więc poznać je bliżej, aby móc opisać krajobraz. Wśród nich króluje araukaria, bardzo charakterystyczna dla tych okolic.
Stąd udajemy się na pierwszy nocleg, który ma się rozpocząć rankiem czasu polskiego, do Ambury Camperground, ok.20 km na południe od centrum Auckland. Tu spotykamy się z naszymi przyjaciółmi, Klimontami, którzy przylecieli z Australii. Camping to sielska farma z bydłem i owcami. Wszędzie biegają szczupłe kury z granatowym brzuszkiem zwane "pukeko". Kołysankę śpiewały nam owce...