Dzień przyniósł rozchmurzenie. I okazało się, że kilkadziesiąt metrów za naszymi oknami kanion zrobił sobie głębokie i strome zakole. A nad tym zakolem jakiś przedsiębiorczy producent adrenaliny rozpiął stalową linę i doczepił do niej szelki na gumkach – takie połączenie bungee z huśtawką. Nazywa się Big Swing i od samego oglądania na jutjubie buja żołądkiem.
Grunt, to się nie poddawać. Więc konsekwentnie wyjechaliśmy po raz drugi na pętlę widokową i po raz drugi zachwycaliśmy się wewnętrzną architekturą chmury. No cóż, trzeba będzie kiedyś powiedzieć „do trzech razy sztuka”...
Przed miejscowością Hazywiev przewodnik słowem drukowanym zachęcił do odwiedzenia wioski kulturowej Shangana, jednego z rdzennych ludów tej ziemi. Uiściliśmy w chacie recepcyjnej, pokręciliśmy się chwilę po chatach straganowy, zlustrowaliśmy chatę toaletową. I wtedy rozległ się przeciągły dźwięk rogu (podobno z kudu) i pani przewodniczka w mundurku salowej wprowadziła nas przez bramę w częstokole. Po kilku minutach spaceru przez coś na kształt sadu stanęliśmy na skraju właściwej wioski. Przewodniczka przyklęknęła i poprosiła w naszym imieniu o zgodę na wejście. Po kilkunastu sekundach niepewności wódz wyraził zgodę i wkroczyliśmy. Na obwodzie koła stały sobie koliste chaty ze stożkowymi dachami i matami zamiast drzwi. Środek wioski zajmowało palenisko okrążone murkiem do siedzenia. Pojawił się sam on – dokładnie taki, jakiego chcieliby zobaczyć turyści. Czarny, z lekka siwiejący, odziany w antylopie skóry, z włochatym diademem, w chińskich laczkach i lagą w dłoni. Posadził swoje basowe dostojeństwo na glinianym tronie przed największą chatą i emanował. Przewodniczka tymczasem opowiadała: że cztery żony, że dziewiętnaścioro dzieci, że pola, że krowy na posag, że że śluby, że tańce, że grób matki. Potem ekscelencja wydał zgodę na fotografowanie i spenetrowanie wodzowskiej chaty. Kręciły się tam jeszcze ze trzy kobiety wykonujące jakieś bzdurne czynności i dwójka usmarkanych trzylatków (jeden w Croksach). W końcu laga stuknęła trzy razy w ziemię i wizyta została zakończona. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów do chaty w krzakach, przed którą siedziała najbardziej znudzona szamanka świata. Przez tłumaczkę poinstruowała jakie roślinki na co, pokazała kilka badylków, rozrzuciła przed sobą garść kostek zwierzęcych w ramach diagnozowania.
Od początku było wiadomo, że to lipa, że wioska jest nieżywa, a dźwięk rogu miał zapewne być sygnałem do zdjęcia dżinsów i wyciszenia komórek. Niemniej zaangażowanie i ciekawa opowieść przewodniczki snuta w tej cepeliowej scenografii spowodowały, że całość oceniliśmy na duży plus. No może przy tradycyjnym votum separatum Bogdana...
W pobliskim centrum handlowym w Hazyview była kawka, zakup strusiny na wieczornego grilla i bezowocne poszukiwania wymienialni pieniędzy. A potem już prosto na wschód do Bramy Krugera w Parku Krugera, gdzie na Formularzu Krugera po raz tysięczny podczas tego wyjazdu musieliśmy podać tysiąc danych osobowych.
Zamieszkaliśmy w obozowisku Skukuza, największym i najstarszym, w domku z dwoma sypialniami, dwiema łazienkami, tarasem rozległym i wszystkimi innymi zdobyczami klimatyzowanej cywilizacji. A za płotem dzikość jeżyła swą cętkowaną sierść... Dobranoc...
P.s.
Uwaga. Filmik nie jest naszego autorstwa i mogą pojawić się w nim momenty przerażające, a nawet słowa niecenzuralne. W dodatku po Rumuńsku...