Monika wstała najwcześniej, jeszcze przed umówioną godziną pobudki, podszykowała śniadanie, a następnie poszła do recepcji w poszukiwaniu działającego internetu. Natknęła się tam na panią Magdę, zamążposzłą® za miejscowego i od wielu już lat prowadzącą tę instytucję. I dzięki ich rozmowie pojawiło się między nami trochę więcej optymizmu – podobno bywa tak, że tutaj jest pochmurno i pada, a kilka kilometrów dalej, już nad samym kanionem piękne słońce. No więc pośniadawszy wyruszyliśmy.
Nie ujechaliśmy co prawda za daleko, bo ktoś wskazał na sklepiki z lokalnym rękodziełem przy głównym skrzyżowaniu no i trzeba było zaparkować i wziąć się za wspieranie ludowych twórców.
Pierwszy punkt naszej objazdów to wodospad Lizbona (dziesięć randów). Drogi punkt, to wodospad Berlin (dziesięć randów). Orzekliśmy, że ten drugi powinien kosztować piątaka, jeżeli cena miałaby odzwierciedlać urodę miejsca.
Odwiedziliśmy kilka kolejnych punktów widokowych zachwycając się tą szramą, jaką rzeka pozostawiła w ziemskiej powłoce – szeroką, powykręcaną, o poszarpanych brzegach i wielowarstwowych ścianach. Nad głowami zaś żadnego banalnego błękitu...
Osobną jakością w tej dzisiejszej peregrynacji okazały się Potholes – przedziwne kotły jakie płynąca woda wywierciła sobie w czerwonej skale, a nad którymi człowiek porozpinał mostki i kładeczki dla swej uciechy. I tutaj niestety okienka pogodowe jakie łaskawie otwierały się nad naszymi głowami przy poprzednich postojach (nawet podczas tego najdłuższego, na kawę w nadrzecznej altance z wyszynkiem) wyczerpały się, albo zużyły, bo niestety poszarzało i przylało. Tak więc na nasze zmysły działała bardziej forma i fonia, niż kolor – ten trzeba będzie sobie już zawsze wyobrażać na podstawie zdjęć z folderu reklamowego...
Jeszcze kilka kilometrów, jeszcze jeden, najbardziej chyba spektakularny, „view point” (z zakresem widoczności co najmniej 270 stopni) i nawrotka. W drodze na kwaterę zachcieliśmy jeszcze wjechać na pętlę widokową (specjalnie wybudowana odnoga, która służy wyłącznie zapieraniu tchu) i dzięki temu mogliśmy przez 10 kilometrów napawać się widokiem... chmury, która usadowiła się na drogowym gruncie, wypiętrzonym tutaj do wysokości ponad tysiąca sześciuset metrów.
Czternaście kilometrów od Graskop, w dolince do której dostępu strzeże powywijana serpentyna, rozlokował się Pilgrim's Rest. Pod koniec XIX wieku okoliczny włóczykij odkrył tutaj pokłady złota, które przez ponad dziesięć lat przyciągały rzesze poszukiwaczy przygód i napędzały rozwój miasteczka rodem z Bonanzy. Dzisiaj jest to ładnie utrzymany, lekko senny skansen, który obsiadła plaga sprzedawców pamiątek, nie mających nic wspólnego z miejscem, ale za to niedrogich i bardzo afrykańskich. Trochę szkoda, że nie jest to skansen żywy, z ludźmi w strojach z epoki, z konnymi wozami, z dziwką dekolciastą na rogu, z poczmistrzem w zarękawkach, ze ślepym grajkiem i gwarnym szynkwasem...
Kolacja w restauracji z kuchnią portugalsko-mozambikańską przeciętnie minęła. I dobrze. Dobranoc...