W każdej naszej podróży przydarza się dzień transferowy, gdzie trzeba przeskoczyć do innego regionu i nie bardzo jest co zobaczyć po drodze. I to właśnie dzisiaj wypadł ten dzień.
Cały dzień jazdy do Graskop nad kanionem rzeki Blyde przebiegał przez tereny wyżynne i miejscami górzyste. Na odcinku pierwszych pięciuset kilometrów minęliśmy kilka miasteczek (m.in. Ladysmith, w którym niestety przy krawężniku nie koncertowała słynna grupa wokalna Ladysmith Black Mambazo), ze cztery kopalnie węgla i jakieś elektrownie, parędziesiąt nijakich wiosek.
Pierwszym miejscem na którym warto było zaczepić oko, a przynajmniej tak wynikało z przewodnika, był wodospad Waterval-Boven. Wjechaliśmy do miejscowości o stosownej nazwie i zaczęliśmy kręcić się tam i z powrotem w poszukiwaniu wodogrzmotu. Dopytywani lokalesi wskazywali zgodnie ten sam kierunek, ale próba podążania w nim kończyła się zawsze na barierkach wyznaczających autostradę. Dopiero rudawy jegomość ze stacji benzynowej wyjaśnił, że trzeba wrócić na nią, przejechać przez tunel, zaparkować i tam już ludzie w żółtych koszulkach wskażą właściwy kierunek. Istotnie wskazali – wejście do króliczej norki wykutej w skale nad urwiskiem opadającym do rzeki. Dwieście metrów z latarką w dłoni (albowiem starym, wąskim tunelem kolejowym szliśmy) doprowadziło nas do rozległej, drewnianej platformy widokowej, z której wreszcie było widać to, co trzeba. Cyk, cyk i znowu trzaskają drzwi od samochodu.
Pojechaliśmy panoramiczną wersją drogi numer 539, co okazało się bardzo dobrą decyzją podczas zjeżdżania z Wysokiego Weldu (czyli z wysokości ponad 1550 m.n.p.m.). Zaskoczyła nas roślinność na jednym z odcinków, wyraźnie alpejska, z dużą ilością iglaków. Trochę niżej pas wielgaśnym plantacji drzewek morelowych. No i ten znak drogowy: uwaga hipopotamy!
Przed miejscowością Evergreen (wygląda na to, że nazwa jest w pełni adekwatna do okalającej nas bujności) zjechaliśmy na Sabie. Droga zaczęła znowu piąć się pod górę, a w dodatku w chmurę – powoli wbijaliśmy się we front atmosferyczny prognozowany przez internetowych przepowiadaczy.
Do Graskop, do Moongovie Lodge, doczłapaliśmy w zapadających ciemnościach, w gęstniejącej mgle, w narastającym deszczu. Bez świadomości tego co jest pięć metrów od naszego okna zjedliśmy sałatkę i risotto z grzybkami, a następnie oddaliśmy się grom planszowym oraz trunkom czerwony. Dobranoc...
P.s.
Do wczorajszej notatki udało się dołączyć krótki filmik z wczorajszego prysznica na trasie.