Garmin pokazał, że w linii prostej do parkingu będącego początkiem dzisiejszego treckingu jest dwadzieścia sześć kilometrów. Ale za to po drogach było już sto dwadzieścia siedem – trzeba było objechać cały masyw Amfiteatru oraz potężny zbiornik wodny. A żeby tego dokonać nieodzowny okazał się przejazd przez Little Switzerland (urocze miejsce z widokiem ja z reklamy Milkyway), oraz przekroczenie granicy Free State, czyli sąsiadującej prowincji, będącej niegdyś ziemią obiecaną wszelkiego autoramentu renegatów i zbiegów z sąsiednich kolonii i państewek.
Koniec asfaltu oznaczał wkroczenie na teren parku narodowego i zwiększenia konta nachylenia drogi. No i jeszcze szlaban z uśmiechniętym poborcą myta. Patrząc na kolejne kilometry drogi ułożone z kostki Bauma Bogdan domyślił się, że szwagier burmistrza niechybnie wytwórnię otworzył... Ale kiedy zrobiło się już naprawdę stromo kostka ustąpiła miejsca gruntówce bitej z czerwonej gliny i kamoli różnej wielkości. Z mozołem i rozkołysaniem wtarabaniliśmy się na Sentinel Car Park, stanowiący początek drogi na... Sentinel Peak.
Tutaj kolejna opłata, tym razem nie za wjazd, tylko za wstęp, wpis do księgi rejestrowej, kilka uśmiechów wymienionych ze strażnikami, plecaki na plecy i do przodu.
Generalnie szlak został poprowadzony trawersem po te niewidocznej z dołu, łagodniejszej stronie Amfiteatru – trochę w poziomi, trochę zygzakami pod górę, po żwirku lub kamiennych stopniach. Panorama gór Smoczych, jakaś zapora ze stosownym zalewem, kilka dolin zaludnionych chaotycznie, kępki lasu, stadko pawianów, endemiczne rośliny o najdziwniejszych kształtach i kolorach, jakieś opalizujące ptaszki – to wstępna premia za trud wspinaczki. Żeby sięgnąć po nagrodę główną trzeba przebierać nóżkami ponad dwie i pół godziny, a na koniec wspiąć się po wiszących na skale stalowych drabinkach łańcuchowych (łącznie, w trzech odcinkach, dobre sześć/osiem pięter). A wtedy stoi się na skraju blisko ośmiusetmetrowej pionowej ściany Amfiteatru, mając u stóp pół świata, łącznie z dolinkę którą eksplorowaliśmy wczoraj.
Tyle teorii. W praktyce mniej więcej w dwóch trzecich drogi przy jednej z półek skalnych zawieszonych dość wysoko na jakimiś głazami Monice zakręciło się w świadomości na tyle, że postanowiła usiąść pod jakimś przytulnym głazem i poczekań na nasz powrót. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach marszu w trójkę zaczęliśmy podejrzewać, że coś pokręciliśmy, bo te cholerne drabinki powinny już być, a tu ani ich, ani żadnej żywej turystycznej duszy żeby dopytać (mapa oczywiście przezornie w samochodzie została). No więc Bogdan, wzorem inkaskich kurierów, pobiegł truchtem na przód żeby sprawdzić co widać za kolejnym skalnym załomem. A następnie za kolejnym. Aż straciliśmy go z Martą z oczu. Po kilku minutach oczekiwania posadziłem żonę na słonecznej kępce i ruszyłem szlakiem przyjaciela, za kolejny skalny załom...
Idące z przeciwka dziewczyny zatrzymały się przy mnie i powiedziały, że rozmawiały z takim jednym przystojniakiem w niebieskiej czapeczce, który prosił przekazać, że do drabin już blisko, więc możemy podążać. No to cofnąłem się po Martę i już razem podążyliśmy.
Kiedy po kilkunastu minutach doszliśmy do pierwszych szczebli wiszącego żelastwa wysoko nad naszymi głowami zadyndały rude portki schodzącego Bogdana. Kiedy dotknął podłoża zdyszany zdał szybką relację – trzeba wspiąć się ten odcinek i następny, potem spory kawałek ścieżką pod górkę i jeszcze jedna drabina. Problem tylko w tym, że na czubku widoku za bardzo nie ma, bo zbliża się wielka, czarna chmura, która wszystko zasłania i generalnie trzeba spitalać.
Krótka walka emocji z rozsądkiem, i... wlazłem na drabinę, zostawiając pozostałą dwójkę u podnóża. Oczywiście po sforsowaniu pierwszego odcinka zawróciłem, ale nie będę już żył ze świadomością, że nie zaliczyłem... Bogdan tymczasem pożegnał się i pobiegł w dół, do niespodziewającej się burzy Moniki. Zlazłem. Razem z pierwszymi kroplami deszczu rozpoczęliśmy powrót do bazy...
Nie jestem co prawda pewien czy kulki wody wielkości borówki amerykańskiej można jeszcze nazywać kroplami. Zaczęło nam toto plaskać o kurtki, kapelusze, przeciwdeszczowe pelerynki z Ikei. Trochę dmuchnęło, odlegle gdzieś piorunem walnęło, ale generalnie dramatu nie było. Szliśmy więc sobie z Martą średnim tempem, co jakiś czas odnajdując na ścieżce po niżej co raz mniejszego Bogdana. Przestało nawet padać na trochę i przez dziurkę w chmurach świetlisty promień urządził nam przedstawienie na mokrych skałach. Trwało to jednak tylko chwilę i nad głowy wrócił czarny walec z polewaczkę. Grzmoty odzywały się co raz bliżej, ale i my byliśmy co raz niżej. Minęliśmy miejsce gdzie zostawiliśmy Monikę i zobaczyliśmy ich oboje kilkaset metrów niżej idących wartko po mniej nachylonym odcinku. Padało co raz gęściej. Minęliśmy stadko pawianów wyraźnie zaniepokojonych brakiem parasoli. Dalsze próby omijania kałuż na ścieżce przestały mieć sens – dróżka zmieniła się w jednostajnie rwący potok, a w butach już dawno przestały istnieć jakiekolwiek suche elementy. Błyskało co raz jaśniej i gęściej. Przyszła fala gradu wielkości drobnego grochu. Zeszliśmy już na tyle nisko, że skały Amfiteatru przestały osłaniać nas od doliny leżącej u jego podnóża i weszliśmy w strefę porywistego wiatru. Marta obwiązała sobie kaptur przemokniętej ze szczętem peleryny moim szalikiem, ja ręką przyciskałem do głowy niezastąpiony, skórzany kapelusz. Śpiewanie harcerskich piosenek w tej scenerii może i było troszkę niedorzeczne, ale na pewno dodawało całej sytuacji uroku... Byliśmy już nie więcej niż pięćset metrów od przytulnego parkingu gdy kolejny grom rąbnął na tyle blisko, że moja najukochańsza żona odkryła w sobie zdolność do biegania po wodzie. I to po górach!
Przed wejściem do ciepłej chatki strażników zdjąłem z Marty pelerynę, puchową kurtkę łącznie z ukrytym w niej kwintalem wody. Kilka minut po nas wbiegła do chatki dwunastoosobowa grupka młodzieży, która wraz z przewodnikiem wybrała się kilkanaście minut przed nami na tę samą trasę i którą Bogdan spotkał na samiutkim szczycie. Większość była w sandałach i tiszertach...
I właśnie wtedy podszedł do mnie parkingowy sprzedawca pamiątek z ofertą jakichś kamyczków...
Wciąż rzęsiście lało. Podstawiłem auto najbliżej wejścia jak to było możliwe i włączyłem ogrzewanie na pełną moc. Pozostali po chwili wskoczyli do wnętrza i zaczęli wyciągać się z mokrych szmat. Na szczęście Monika i Bogdan mieli w bagażniku kilka ciuszków z których przebrali się przed wyruszeniem na szlak i teraz litościwie podzielili się z Martą.
Ruszyliśmy. Ale ciężko powiedzieć, że z kopyta. Wartki nurt przetaczał po gliniasto-żwirowej drodze nawet całkiem spore kamienie. Ze skalistego zbocza, w którym wycięta była droga całą szerokością, czyli wzdłuż drogi, płynęły strugi huczące – wyglądało to na najdłuższy wodospad świata. Po kilku kilometrach meandrowania wyjechaliśmy spod chmury – świat znowu stał się przyjazny i cichy. Zjechaliśmy do Witsiehoek Mountain Lodge po prawej – była gorąca herbata, koniaczek i szarlotka. Ale przed tym wszystkim toaletowe zdejmowanie przemoczonych desusów.
Kolacja tego wieczoru nie była zbyt długa, za to sen niezwykle smaczny. Dobranoc...