Chyba każdy przyzwoity wyjazd do ciepłych krajów powinien wiązać się z uporczywymi próbami odseparowania nakremowanego faktorem trzydzieści pięć ciała, od złośliwych drobinek piasku wdzierających się na plażowy ręcznik. Jako że optymistyczna prognoza pogody sprawdziła się udaliśmy się do Amanzimtoti, miejsca lubianego przez Durbańczyków i przyjezdnych ze względu na szeroką plażę, obecność lokali kawiarniano-gastronomicznych oraz nadoceanicznego aquaparku.
Pierwotny plan zakładał, że podwiozę towarzystwo do strefy opaleniskowej, a sam udam się dwadzieścia kilometrów na południe, do Umkomaas, gdzie będę miał okazję wykorzystać świeżo zdobyte uprawnienia płetwonurkowe PADI. Dojechałem, stację nurkową znalazłem i szybciutko dowiedziałem się, że jest za późno, że wszystkie pontony już wypłynęły na rafę i generalnie to zapraszają na jutro.
Wróciłem do swoich w Amanzimtoti i oddałem się błogiemu plażowaniu. To znaczy przez blisko trzy minuty posiedziałem pod wspólnym parasolem, po czym złapałem aparat i pobiegłem do miejsca, w którym ocean toczy zażartą walkę z lądem. Pod czujnym okiem ratowników (widziałem nawet jedną interwencję wpław) spora grupka ludności wszelkich możliwych maści, wag i zaawansowania wiekowego rzucała się w fale, pod fale, na fale, bokiem, tyłem, głową, pojedynczo i parami, w kąpielówkach i w burkini. Wrzasków, śmiechów, popiskiwań, gwizdów i okrzyków było jak na olimpijskiej arenie. Największą inwencją wykazywali się oczywiście atletyczni młodzieńcy, ale niewiele ustępowały im czarnoskóre obfite damy, których niesforne biusty miały przemożną chęć poserfowania sobie na grzywaczach – ich właścicielki miały pełne ręce (sic!) roboty upychając je na powrót w przyciasnych tekstyliach.
W miejscach takich jak to nie sposób doszukać się jakichkolwiek śladów apartheidu. Skóra przy skórze, czarny lok przy blond pasemku, wszyscy zrównywani przez kolejną falę, egalitarnie rolowani po piaszczystym dnie, …
Przed osiemnastą panowie ratownicy pozbierali swoje ratownicze gadżety, poskładali plażowe krzesełka i dali znak, że koniec zabawy na dzisiaj. Zapakowaliśmy swoje utensylia do wozu, wypłaciliśmy zwyczajowe pięć randów samozwańczemu pilnowaczowi w odblaskowej kamizelce i pojechaliśmy do pobliskiej... galerii handlowej, o dumnej nazwie „Galeria Mall”. Powiodła nas tam jednak nie tylko chęć poznania realiów życiowych klasy średniej, ale również chęć przekonania się na własne, że na drugim piętrze naprawdę mają... lodowisko. No więc mają. Okrągłe. Ale niestety nie zdążyliśmy zbadać śliskości afrykańskiego lodu, bo dotarliśmy na krótko przed godziną zamknięcia. Zdążyliśmy za to dostrzec, że prawie połowa sklepów w tym olbrzymim obiekcie to marki znane nam doskonale z Polski. Piep....a globalizacja! Dobranoc...