Leavenworth to mała, cicha miejscowość otoczona chronionym parkiem. Kiedyś był tu prężnie działający tartak. To właśnie lasy były powodem, dla którego pojawili się pierwsi osadnicy w tych rejonach. Na wyrąbie drewna dorobił się pan Boeing (i potem dla kaprysu zaczął budować samoloty...), lasy wycinali też pierwsi obywatele Seattle. Ale nim wszystko wykarczowano interes przestał być opłacalny i trzeba było poszukać nowego sposobu na zarobek. Nostalgia do germańskich korzeni naprowadziła mieszkańców na pomysł odtworzenia kawałka ojczystej ziemi i zrobienia z tego atrakcji turystycznej. Miasteczko tonie w kwiatach, domki mają alpejski charakter, w sklepach z pamiątkami królują sarenki i myśliwi w czapkach z piórkiem. Jest tu największe na świecie muzeum dziadków do orzechów. Ma ponad trzy tysiące eksponatów. Nam jednak wystarczy spacerek i jedna gałka lodów. Jedna na całą rodzinę. Porcje są tu bardzo duże i warto poznać ich rozmiar nim cokolwiek się zamówi.
Jedziemy dalej drogą nr 2. Pokonanie kilkucentymetrowego odcinka na mapie zabiera nam cały dzień. Nie tylko lody są tu duże. Po drodze mijamy "włoskie" krajobrazy i winnice. Spróbowaliśmy tu kilku rodzajów miejscowych win i stwierdzamy, że ciężko jest zostać ich znawcą, bo nie różnią się w smaku prawie wcale. Chyba tutejsi winiarze mają jedną wielką beczkę, w której mieszają wszystkie szczepy.
Jak się ma inne szczepy dookoła, to te winogronowe nie mają już takiego znaczenia. ;-) A prop pos' Indian. Mijaliśmy kilka rezerwatów, ale nie widzieliśmy pióropuszy ani łaciatych koni. Stały tam kolorowe totemy i kasyna. Może więc skalpowanie nie jest już praktykowane, ale bez butów to niejeden biały stamtąd wyszedł.
Jedziemy przez Spokane do Missouli. Współczuję Jackowi, który cały czas prowadzi. Auto ma spore luzy w kierownicy, więc mój mąż przypomina amerykańskiego, przystojnego oczywiście, aktora ze starego filmu. Oni "jadąc" samochodem cały czas kręcą kierownicą, za szyba przewijają się amerykańskie, preriowe pejzaże, a obok siedzi atrakcyjna kobieta. Wszystko się zgadza oprócz auta. Chyba gwiazdy takimi nie jeździły. Jacek mówi, że czuje się jakby jechał stodołą po lodowisku. Ale za to pasażerowie mają duży komfort. Wypełniona lodówka, łóżko, książki i gry. Można nawet pisać dziennik podróży...
Po przejechaniu 400 mil rzucamy kotwicę na kampingu w Missoula Internet i Facebook pozwala nam zorientować się co słychać w ojojczyźnie. Podczas kolacji nad naszymi głowami pojawia się niesamowity, złoty obłok. Czekając na lądowanie obcych zapadamy w sen...