Kampery możemy odebrać dopiero po godzinie 14:00, ale wcale nam to nie przeszkadza, bo mamy co robić. Najpierw trzeba dotrzeć do misteczka Everett, gdzie znajduje się wypożyczalnia. Kolejka Sound Transit w niecałą godzinę dociera z lotniska do centrum Seattle.
Miło popatrzeć na to zielone miasto z niedużymi, kanadyjskimi (sic!) domkami rozrzuconymi na pagórkach. Trochę dziwnie wyglądają wśród nich złote posągi Buddy, a jest tu ich sporo. Już wkrótce przekonamy się jak wielu wyznawców tego proroka mieszka w okolicy.
Do Everett jedzie autobus nr 510, wystarczył krótki spacer z walizami po centrum i już toczymy się powoli próbując przebić się przez poranny korek. Miasto robi naprawdę dobre wrażenie. Niektóre uliczki nachylone są stromo, jak w San Francisco, mieszkańcy są barwni, wielorasowi i wyluzowani. Walizy zostawiamy w wypożyczalni kamperów i dalej jedziemy taksówką, a mamy do obejrzenia jedno fascynujące miejsce...
To fabryka Boeinga. Jest kilka kilometrów stąd i można ją zwiedzać. (www.futureofflight.com,bilety 18 $). Na teren zakładów turyści wjeżdżają autokarami, przedtem jednak muszą zostawić w przechowalni wszystkie rzeczy łącznie z telefonami komórkowymi. Tak na wszelki wypadek, gdyby chcieli uruchomić własną linię produkcyjną. Hala fabryczna jest budynkiem o największej na świecie kubaturze, więc cieszymy się, że nie musimy obchodzić jej pieszo. Wewnątrz poruszamy się po balkonach z widokiem na stanowiska, gdzie powoli poruszający się ludzie grzebią w mechanizmach, które niebawem mają wznieść się w powietrze. Trudno w to uwierzyć, że tak mało osób i tak niespiesznie tworzy te skomplikowane maszyny. Tymczasem dowiadujemy się, że w ciągu miesiąca Boeing produkuje 40 samolotów typu 737, oprócz tego kilka innych rodzajów między innymi Dreamlinera. Wiemy już też dlaczego samoloty są najczęściej białe. Pigment, który trzeba dodać, aby pomalować jedną maszynę na kolorowo waży ponad 1000 kilogramów! Wow, spory nadbagaż. Na koniec pani przewodniczka podaje ceny poszczególnych modeli. Za lepszą tapicerkę trzeba zapłacić dodatkowo, więc zniechęcamy się - niestety, zakupów nie będzie.
Po dwóch godzinach wracamy do spraw przyziemnych i do wypożyczalni. Nasza czteroosobowa rodzina będzie jeździć 25-cio stopowym fordem E-350 z przebiegiem 140 tys. mil. Ups, trochę po nim widać, że sporo przejechał i jeszcze więcej przeszedł, ale nie jesteśmy marudni. Przycisnęliśmy tylko, żeby przykleili nam brakujące drzwiczki do szafki w kuchni. Latające garnki w czasie jazdy są inspirujące, ale tylko wtedy, gdy ma się na wyposażeniu kaski, a tego w ofercie nie było.... Powinni nam dać jednak przynajmniej nauszniki, bo już po paru kilometrach mieliśmy dość łoskotu kuchenki gazowej. Nie pomogło wygłuszanie szmatami, więc już do końca wycieczki przed ruszeniem demontowaliśmy ją i górna płyta lądowała w bagażniku. Państwo Klimont, w składzie dwuosobowym, wynajęli 19-sto stopowego Forda. Tu uwaga, ten model nie ma bagażnika, tak dużego, aby zmieściły się walizki. Lepiej więc zabrać miękkie torby, jeśli nie ma się przyjaciół z drugim, dużym autem.
Ruszamy, nasz pierwszy cel to spożywczak. W parkach narodowych są sklepiki, ale zaopatrzone tylko w podstawowe produkty, więc jeśli chcemy jeść coś oprócz chleba tostowego, musimy zadbać o zapasy. Wypełniamy po brzegi dwa koszyki. Pan kasjer podlicza nas przez długi czas, więc nikt nie ustawia się za nami w kolejce z wyjątkiem starszego Pana, który ma w koszyku jedną butlę z wodą. Podziwiamy jego cierpliwość, ale wkrótce wszystko się wyjaśnia. Przed zamknięciem naszego rachunku pan podaje kasjerowi swoją kartę lojalnościową. Nabijamy mu punkty i zostajemy za to sowicie wynagrodzeni. Nasz rachunek zmniejsza się o ponad sto dolarów! Miły prezent od miłego Pana, który, mam nadzieję, wypił w ten wieczór za nasze zdrowie podarowane mu winko.
Lodówka dopchnięta kolanem jakoś trzyma, więc ruszamy dalej. Na wschód prowadzi nas droga nr 2. Mijamy pejzaże, który nie pozostawiają wątpliwości, że jesteśmy blisko Kanady. Olbrzymie jodły i modrzewie mogłyby speszyć nasze choinki. Niekończące się lasy i jeziora, wszystko duże, dorodne, dostojne. Jednak nazwa miasteczka, w którym chcemy przenocować zupełnie nie pasuje do otaczającego nas pejzażu. Leavenworth, dlaczego tak brzmi dowiemy się jutro, dziś już jesteśmy bardzo śpiący. Zmiana czasu daje o sobie znać i o dziesiątej wieczorem słodko chrapiemy, pomimo faktu, że kemping jest przy samej drodze międzystanowej.