Dzień zapowiadał się plażowo-przygodowy. Jeszcze wczoraj przed kolacją przystaliśmy na ofertę jednej z lokalnych agencji turystycznych, która zaoferowała nam przejażdżkę „dżipem” po okolicznych atrakcjach. Spożyliśmy więc ryżowo-owocowe śniadanie i zalegliśmy między palmowym cieniem, a falującym bezkresem. Trzeba było szybko doprowadzić się do skwierczenia, gdyż już o 13-ej miał podjechać zamówiony samochód...
Lekko przed czasem (wjeżdżamy coraz głębiej w terytorium Wietkongu) z rozmachem podjechał pod bramę pięknie rozklekotany UAZ, pamiętający bez wątpienia płomienne wystąpienia Nikity Chruszczowa... Wsiedliśmy – jedna osoba obok kierowcy, trzy kolejne w na kanapie z tyłu, a dwójka pozostałych w bagażniku, na rozkładanych siedzonkach przykręconych do boków pojazdu. Poza szybą przednią nie było w samochodzie żadnego innego szkła, a więc problem klimatyzatora nie zaprzątał nas zbytnio...
Po przejechaniu ok. 3 km centralną ulicą zatrzymaliśmy się w miejscu nie wyróżniającym się niczym szczególnym pośród straganowo-knajpkowej rzeczywistości. Znaki zapytania w naszych oczach kierowca skwitował krótkim: „Waterfall” i machnięciem ręki w kierunku prostopadłym do drogi. Posłusznie zagłębiliśmy się między tubylcze zabudowania. Już po pierwszych kilkunastu krokach dało się wyczuć pewne zaniepokojenie, objawiające się marszczeniem nosa, mrużeniem oczu i spłyceniem oddechu. Przechodzący wyrostek z rozbawieniem na twarzy wskazał ręką na mijane właśnie ceramiczne stągwie poprzykrywane metalowymi kapslami: „Fish souse, mister”. No tak wszystko stało się jasne – ta okolica jest najbardziej uznanym w Wietnamie zagłębiem produkcyjnym sosu rybnego. Technologia niby nie jest zbytnio skomplikowana, niemniej wymaga sporo cierpliwości – zarówno producenta jak i jego sąsiadów. Otóż do kamionkowego naczynia o pojemności na oko 150 litrów wrzuca się sardele (oraz różne ich pozostałości), zalewa wodą morską, dodaje jakieś sekretne przyprawy i czeka się. Średnio około 12-tu miesięcy, wśród bulgotów i wyziewów fermentującej na słońcu mieszanki... Bodek nawet zajrzał do szemrzącego naczynia – do końca dnia nie rozpoznawał już prawidłowo kolorów i nie słyszał śpiewu ptaków...
Za fermentownią skręciliśmy w lewo, w stronę strumienia. Zdjęliśmy buciczki i grzeczenie wskoczyliśmy do beżowej, ciepłej toni. Toń miała jakieś 12 cm głębokości, więc brak ratownika i kamizelek ratunkowych wydawał się nawet uzasadniony. Nieśpiesznie człapaliśmy w górę strumienie po aksamitno-piaskowym dnie, podziwiając nadbrzeżne szuwary z palm, bambusów i tym podobnych tropikaliów.
Za kolejnym zakrętem zieloność ustąpiła szerokiemu wąwozowi o niespotykanych barwach. Prehistoryczny architekt ułożył na sobie warstwy bordowo-czerwonego i szaro-białego piasku, uklepał to wszystko, zalał morzem i poczekał, aż zamienią się w miękkie piaskowce. Następnie odparował morze i pozwolił wodom powierzchniowym i opadowym rzeźbić w tak przygotowanym materiale najwymyślniejsze kształty. Nie wiem czy Gaudi był tutaj przed zaprojektowaniem barcelońskiej Sagrada Familia, ale jeżeli tak, to jego dzieło wydaje się o niebo skromniejsze od tego co tu zobaczyliśmy. Przez dobry kwadrans posuwaliśmy się pod prąd bezustannie hałasując migawkami... Koniec wąwozu zamknięty był półką skalną o wysokości ok. 4 metrów, z której nieśpiesznie i bez nadmiernego łoskotu spadał nasz strumyczek. Znowu okazało się, że gonienie króliczka jest o niebo przyjemniejsze od jego złapania...
Następnym punktem programu była maleńka wioska rybacka, posadowiona na skraju kurortu, czyli tam, gdzie brzeg jest na tyle wysoki i nieprzyjazny, a plaża na tyle wąska, że nie da się już wybudować kolejnego pensjonatu. Zbiegliśmy po sześćdziesięciu schodkach i przyglądaliśmy się (głównie przez obiektywy aparatów) pracy rybaków reperujących sieci, ich śmiesznym pływającym baljom przybrzeżnym i nieco większym kolorowym łodzim. Cały brzeg usłany był skorupkami kolorowych małży i śmieciem wszelkiego autoramentu.
Kolejnych trzydzieści kilometrów jazdy naszym UAZ-em miało służyć obejrzeniu Białych Wydm oraz Lotosowego Jeziora. Z gładkiego asfaltu skręciliśmy w trzęsącą szutrówkę między polami i pastwiskami i po kilku chwilach nasz zielony chrobotek zatrzymał się u podnóża. Od razu po wyjściu z tej radzieckiej odpowiedzi na Willisa'a zostaliśmy obsiądnięci przez dzieciaki, które z dolara wynajmowały saneczki do zjeżdżania z wydm. „Saneczki” to może zbyt wyszukane słowo dla metrowej długości plastikowego bieżnika z kawałkiem sznurka na przedzie w roli uchwytu, ale funkcjonalnie sprowadzało się to do tego samego. No może prawie...
Moni z Bodkiem zaszaleli i już po chwili z szelmowskimi uśmiechami kłusowali przed nami na najbliższą górkę. No lecz niestety tutaj (w przeciwieństwie do doświadczeń Marty znad Rzeki Perfumowanej...) tarcie wygrało z grawitacją. Nie pomagały prośby i groźby, gwałtowne ruch biodrami, popychania i szarpania, a nawet wskakiwanie z rozbiegu – europejskie „cztery litery” przygważdżały śliski plastik do ubitego piachu jakimś metafizycznym lepiszczem...
Wspinając się wciąż pod górkę z nadzieją znalezienia stromizny, która w końcu zdoła uruchomić niesforne „slighty”, usłyszeliśmy za sobą odległe bzyczenie silniczków spalinowych. Stado wyrośniętych białasów dosiadło zdezelowane quadziki o pojemności silnika godnej kosiarki do trawy i z amokiem w oczach gnało pod górę. „Gnało”... Dobre sobie! Pełzło z mozołem odpychając się przydługimi nogami po bokach! Ale przecież przede wszystkim liczą się emocje i zadowolenie, a tego z pewnością im nie brakowało...
Po kilkuminutowym przyglądaniu się zmaganiom zmotoryzowanych z kupką piasku (w sumie to nie taką małą, godną swoich marokańskich koleżanek), smagani po łydkach podmuchami zapiaszczonego wiatru zeszliśmy w dół, do Lotosowego Jeziora. Oczywiście przy opłacaniu wycieczki byliśmy solennie zapewniani, że właśnie trafiliśmy na porę kwitnienia tych dostojnych roślin. Na miejscu okazało się jednak, że nie całkiem... Oczywiście na powierzchni unosiły się całe połacie kolisty liści, ale na wystających ponad nimi łodygach sterczały już tylko brązowe wspomnienia przekwitłego piękna. Marta obiecała, że w Photoshop'ie dorobi nam brakujące elementy romantycznych fotografii i uspokojeni tą wizją daliśmy się powieźć do ostatniego punktu programu, jakim był zachód słońca na Czerwonych Wydmach (Klimek upiera się, że były Pomarańczowe, ale ja uważam, że to jest kompletnie niemarketingowa nazwa i bez względu na rzeczywisty kolor w folderu reklamowym powinni umieścić czerwień...).
Dotarliśmy na miejsce blisko godzinę przed spodziewanym, jak co dzień, wydarzeniem. Trochę nawet zaczęliśmy kwękać, że to za długo, że co my tu będziemy robić... Na szczęście dla siebie kierowca nie rozumiał jednak ni w ząb po angielsku i udobruchawszy nasz szerokim uśmiechem oddalił się na herbatę, pozostawiając nas na pastwę sprzedawców plastików do zjeżdżania po piasku...
Nieśpiesznie, noga za nogą, pięliśmy się pod górkę, w kierunku co raz dojrzalej pomarańczowego horyzontu. Dotarłszy do grani poza którą już nic nie zasłaniało nam widoku na zatokę i miejsce w którym życiodajna tarcza miał skryć się na najbliższych 12 godzin, zasiedliśmy na piasku w pełnym oczekiwania skupieniu.
Nie wiem to skupienie było za silne i nadwyrężyło pewne zwoje, czy pomarańczowe promieniowanie ma jakieś zadziwiające właściwości, czy może pod hałdami piasku przebiega jakaś żyła wodna oddziałująca na istoty żywe, ale fakt faktem, że dostaliśmy lekkiego ataku głupawki. Zaczęły się wrzaski, podskoki, sypanie piachem, a co najgorsze stawanie na rękach i inne obsceniczne figury antropomorficzne. Co bardziej skandalizujące fotki pokasowałem, ale i tak to co zostało daje pewien obraz paranormalnych właściwości tego miejsca...
W końcu stało się to na co czekaliśmy – ognista tarcza przemknęła nieśpiesznie pomiędzy granatową chmurą wiszącą kawałek nad horyzontem a linią styku Nieba z Ziemią, rozbłysła raz jeszcze i bezgłośnie kliknęła przełącznikiem z napisem „Dzień”...
Pan Kierownik UAZ-za oczekujący na nas przy drodze przywitał nas uśmiechem, pozamykał za wsiadającymi wszystkie drzwiczki, zarzegotał skrzynią biegów i powiózł nas w zapadający zmierzch. Pod hotelem pożegnaliśmy go siarczyście, tłumacząc że jesteśmy z Ba Lan obdarowaliśmy zapalniczką z orzełkiem, biało-czerwoną smyczą i kilkoma banknocikami międzynarodowej przydatności...
Kolacja zjedzona w Vietnam House, na rozległym tarasie na drugiej kondygnacji, zapisała się w naszej pamięci wyczynem Klimka – po zjedzeniu dwóch dań głównych stanął przed nim Hot Pot, czyli całorodzinny sagan na płonącym palniku, w którym bulgotał rybny rosołek z pokawałkowaną, wielką rybą. Górna krawędź tego garnca rozchylała się w dwudziestocentymetrowy kołnierz, tworząc coś na kształt szerokiego parapetu, na którym spoczywały najróżniejsze zioła, pomidory, ogórki, szpinaki wodne i tym podobne cymesy. Kelnereczka sprawnymi ruchami wydobyła z ukropu część ryby, zsunęła warzywną zawartość kryzy, zamieszała i poleciła zaczekać 2 minuty. Na domiar dobrego (no bo nie „złego” przecież...) postawiła przy Bogusiu spory talerz makaronu ryżowego i płynną wietnamszczyzną instruowała:
- Włóż, białasie, do miseczki troszkę makaronu, potem zdejmij pokrywkę z wrzącego garnka, zamieszaj chochlą i wlej do miseczki tak, żeby był i kawałek rybki, i pomidorek i trochę ziółek. A potem weź, niezdaro, pałeczki, podstaw sobie miseczkę pod kapiącą brodę i wyjadaj zawartość. Na koniec odłóż pałeczki i wysiorb płynną zawartość z miseczki. I tak 44 razy aż opróżnisz cały sagan... - co wygęgawszy ukłoniła się z uśmiechem i odeszła.
A biedny Klimek został z dymiącym problemem... W obawie przed niechybnym rozerwaniem na strzępy poprosił o doniesienie jeszcze kilku miseczek i operując chochlą zgodnie z zaleceniami obdarował suto pozostałych współbiesiadników. I choć wszyscy byli już na granicy przejedzenia to nikt nie zostawił przyjaciela w potrzebie i dzielnie wciągnął miseczkę lub dwie. I dzięki temu Bogusiowi zostały do zjedzenia już tylko 24...
Kiedy wreszcie udało nam się wydostać zza stołu podzieliliśmy się na dwie grupy: Marta z Winiarkami poszła napowietrzać wino na tarasie, a Klimonty i ja udaliśmy się na masaż.
Nasze obawy dotyczące przełożenia gabarytów masażystek o wadze dobrego indyka na skuteczność zabiegu zostały rozwiane błyskawicznie – bosonogie dziewczyny w niebieskich dżinsach i żółtych polo z gracją wskoczyły na zajmowane przez nas leżanki i całą masą wątłego ciała napierały na nasze stawiające opór mięśnie. Po godzinie byliśmy już całkowicie pewni, że małe, skośne rączki potrafią być nie mniej skuteczne od włochatych bochnów nadwiślańskich uzdrawiaczy...
Dzień zakończył się na pełnym luzie...